Tomasz Prusek: Harce wokół obniżki stóp procentowych

Im bliżej jesiennych wyborów parlamentarnych, tym więcej zachwytów nad tempem "dezinflacji" i rozważań o możliwości pierwszej obniżki stóp procentowych, także w kontekście politycznym, bo byłby to cenny "prezent" oczekiwany przez rzesze kredytobiorców. Jednak jeśli obniżka nastąpi zbyt szybko, może mieć to zgubny wpływ na gospodarkę: poza niewielką ulgą dla zadłużonych, przysłuży się utrwaleniu "lepkiej" inflacji bazowej, pogłębi utratę realnej wartości oszczędności i wydłuży drogę do osiągnięcia celu inflacyjnego.

Walec z podwyżkami stóp procentowych zatrzymał się jesienią zeszłego roku na poziomie 6,75 proc. Dla wielu kredytobiorców był to szok, ponieważ przez długie lata przyzwyczajeni byli do bardzo taniego kredytu. Zanim na początku pandemii COVID-19 obniżono główną stopę do symbolicznego 0,1 proc., aż od 2015 roku była ona na historycznie rekordowo niskim poziomie 1,5 proc. Skłaniało to do zaciągania pożyczek w duchu hasła "bierz kredyt nawet, gdy go nie potrzebujesz", skoro jest rekordowo tani. 

Jednak na skutek masowego dodruku pieniądza przez największe banki centralne, gospodarczego odreagowania po pandemii oraz skutków wojny w Ukrainie eksplodowała inflacja konsumencka (CPI), co zmusiło banki centralne, także w Polsce, do porzucenia polityki taniego pieniądza, gdyż drożyzna zaczęła rujnować realną siłę nabywczą społeczeństwa, a także zakumulowane przez lata oszczędności. Efekt u nas mamy taki, że po serii aż 11. z rzędu podwyżek stóp procentowych raty kredytów hipotecznych wzrosły z grubsza nawet dwukrotnie, co zmusiło kredytobiorców do zaciskania pasa.

Reklama

Wakacje kredytowe. "Żal było nie korzystać"

Opłakany skutek dla budżetów domowych nie uszedł uwadze polityków, którzy - chcąc się przypodobać wyborcom - wpadli na sprytny pomysł "wakacji kredytowych", których koszt został przerzucony na banki, jakby miały mało problemów związanych z kredytami frankowymi. Skoro korzyści z "wakacji kredytowych" były dla każdego, także osób wcale niemających żadnych problemów ze spłatą zobowiązań, to - mówiąc w przenośni - żal było nie korzystać. 

Nie ma się więc co dziwić, że około aż dwie trzecie uprawnionych zafundowało sobie takie "wakacje". Warto przy tym przypomnieć, że dla osób mających prawdziwe kłopoty kredytowe równolegle działa od lat Fundusz Wsparcia Kredytobiorców, więc pomoc dla zainteresowanych i tak byłaby zapewniona w razie potrzeby. Tyle, że tak przecież nie zdobywa się głosów wyborców, tylko w tym celu trzeba było dać polityczny prezent wszystkim i bez dzielenia na "lepszych" (z problemami finansowymi obsługi długu) i "gorszych" (bez problemów, ale chętnie korzystających z okazji).

Jednak potencjał polityczny "wakacji kredytowych" został już wykorzystany i straciły one tak pożądany efekt nowości, więc najlepsze, co dla polityków mogłoby się wydarzyć, to zwykła obniżka samego kosztu kredytu po cięciu stóp procentowych, która byłaby odczuwalna, oczywiście najlepiej w ostatniej racie do zapłaty przed udaniem się wyborców do urn. Dlatego zupełnie nie dziwią harce wokół potencjalnej obniżki stóp procentowych jesienią i propagandowe przygotowywanie gruntu w świadomości społecznej, że powstaje przestrzeń na podjęcie takiej decyzji, która byłaby bezpieczna dla gospodarki. Tyle, że wcale tak nie jest, bo cena, jaką możemy za przedwczesne obniżki stóp zapłacić potencjalne, jest wysoka. I to z kilku powodów, nie tylko z naszego podwórka. Ale po kolei.

Problem inflacyjny pozostaje u nas palący

Po rekordowym - w ostatnim ponad ćwierćwieczu! - szczycie inflacji w lutym na poziomie aż 18,4 proc. wzrost cen spowalnia i w kwietniu mamy już "jedynie" 14,7 proc. Wyzwoliło to natychmiast falę komentarzy o zbawiennej "dezinflacji", która będzie nam już stale towarzyszyć aż do kompletnego zdławienia wzrostu cen. Niestety, pod względem skali inflacji należymy w Europie nadal do liderów i fakt, że na podium przebijają nas Węgrzy z polityką gospodarczą spod szyldu totalnego rozdawnictwa kiełbasy wyborczej, wcale chwały nam nie przynosi. Zatem problem inflacyjny pozostaje u nas palący, choć perspektywy dalszego spowolnienia dają taniejące surowce (do poziomów sprzed wojny) i umacniający się złoty, który potania import, wszak jesteśmy wielkimi konsumentami dóbr, za które trzeba płacić w euro czy dolarach.

Spowolnienie inflacji uruchomiło prawdziwą giełdę prognoz, których osią stał się zakład, czy inflacja na koniec roku będzie jednocyfrowa, czy też nie. Zupełnie, jakby załatwiało to sprawę stanu naszych portfeli oraz realnej wartości oszczędności. Prawda jest taka, że nawet w optymistycznym scenariuszu i tak realnie będziemy tracić, tyle że mniej. 

Jednak hasło "jednocyfrowej inflacji" jest sprawnym chwytem propagandowym i używane także jako psychologiczny argument przemawiający nie tylko za formalnym ogłoszeniem zakończenia cyklu podwyżek, ale przede wszystkim stworzeniu gruntu pod obniżki ceny kredytu. Stworzenie społecznego przeświadczenia, że inflacja nieodwracalnie spada i nic temu procesowi nie zagrozi może także skutkować spadkiem rozbuchanych oczekiwań inflacyjnych, a co za tym idzie żądań płacowych pracowników, którzy chcą utrzymać swoją siłę nabywczą (kiedy dynamika płac jest poniżej inflacji, realnie tracą). Tymczasem, jeśli płace przejdą ponownie trwale na stronę dodatnią względem inflacji, będzie to elementem sprzyjającym wzrostowi cen.

Wzrost cen rozlał się po gospodarce. Inflacja stała się "lepka"

Kolejnym niezwykle ważnym argumentem przeciwko zbyt pochopnemu obniżaniu stóp procentowych jest inflacja bazowa, czyli z wyłączeniem cen energii, paliw i żywności. Niestety, z tego frontu jak na razie nie płyną pocieszające wieści, bo o ile najpopulatniejszy wskaźnik konsumencki (CPI) spowalnia, to inflacja bazowa wprost przeciwnie (w marcu wyniosła 11,3 proc.). Oznacza to, że wzrost cen potężnie rozlał się po całej gospodarce, szczególnie w usługach i inflacja stała się "lepka" - jak lubią to określać ekonomiści. 

Z tą lepkością inflacji szalenie trudno sobie poradzić, szczególnie jeśli będzie nadal mocno wspierany popyt konsumencki przez gigantyczne transfery socjalne. Ewentualna obniżka ceny kredytu jesienią spowodowałby, że konsumenci więcej będą mogli wydawać na zakupy, skoro niższe będą koszty obsługi długów. Właśnie inflacja bazowa, na którą mają największy wpływ decyzje sterników polityki monetarnej, będzie prawdziwnym "jokerem" gospodarczym w najbliższych miesiącach i kwartałach, a nie ta konsumencka (CPI), na którą wpływają przede wszystkim szoki zewnętrzne w rodzaju skokowych wzrostów cen energii czy żywności. Warto zwrócić też uwagę, że nawet w propagandowym przekazie znacząco ucichło hasło "putinflacji", co oznacza, że za boleśnie utrzymujące się problemy inflacyjne, przede wszystkim bazowe, odpowiadamy sami na własnym podwórku i nie ma już co politycznie poszukiwać innych wymówek.

Ważny jest także kontekst międzynarodowy, bo nasza gospodarka i decyzje monetarne nie pozostają w próżni. A największe banki centralne prowadzą dużo ostrożniejszą grę z inflacją niż w Polsce. Po pierwsze, pomimo że inflacja w USA (obecnie 4,9 proc.) czy strefie euro (7 proc.) jest znacznie niższa niż u nas i taka była również historycznie w tym cyklu, nie przerwały one tak wcześnie podwyżek stóp, jak stało się to w Polsce. Co więcej, jeszcze na początku tego miesiąca amerykański bank centralny Fed podniósł główną stopę o "ćwiartkę" (do 5,00-5,25 proc.) i zaraz po nim ruch o takiej samej skali wykonał Europejski Bank Centralny (do 3,75 proc.). 

Ekonomiści nadal wskazują tam, że presja inflacyjna, szczególnie właśnie na poziomie bazowym, jest bardzo poważnym zagrożeniem, choć być może - przynajmniej w USA - rosną nadzieje na zakończeniu cyklu podwyżek. To co diametralnie różni Polskę od wielu dojrzałych gospodarek, że u nas dywagacje o obniżkach stóp procentowych pojawiają się przy stopie inflacji znacznie wyższej, i tym samym bardziej nieakceptowalnej niż w USA czy strefie euro. A warto przypomnieć, że cele inflacyjne aż tak bardzo tych rynków nie różnią, bo u nas mamy 2,5 proc. (plus/minus 1 pkt proc.), a w USA i strefie euro - 2 proc. Zatem wychodzi, że przy znacznie mniejszej różnicy między inflacją a poziomem stóp, w dojrzałych gospodarkach panuje o wiele większa ostrożność monetarna niż u nas, gdzie różnice są znacznie większe.

Polityczny polski "dezinflacyjny" optymizm ponad miarę można tłumaczyć m.in. zbliżającymi się wyborami parlemantarnymi i próbą tworzenia gruntu pod bardzo ryzykowną ewentualną obniżkę stóp jesienią, która byłaby pożądana politycznie, ale w świetle obecnej sytuacji i danych trudna do uzasadnienia w kontekście odpowiedzialności gospodarczej. 

Dlatego obserwowane harce wokół obniżki stóp procentowych jesienią są obecnie tak bardzo niebezpieczne, bo mogą poskutkować wydłużeniem drogi do osiągnięcia celu inflacyjnego, która i tak jest już bardzo odległa, bo prognozuje się dopiero 2025 rok. W skrajnym wypadku przedwczesne potanienie kredytu, przy utrzymaniu gigantycznych transferów socjalnych, może nawet zmienić kierunek cen konsumpcyjnych, i zamiast budzącej propagandowe zachwyty "dezinflacji" znowu zobaczymy bolesny wzrost inflacji. Takiego scenariusza także nie powinno się wykluczać, szczególnie jeśli w gospodarce światowej pojawiłby się kolejny "czarny łabędź", co po ostatniej pandemii COVID-19 i wojnie w Ukrainie wcale nie jest takie nieprawdopodobne, wszak żyjemy naprawdę w turbulentnych i niepewnych czasach...

Tomasz Prusek

publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Autor felietonu wyraża własne opinie

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Felietony Interia.pl Biznes
Dowiedz się więcej na temat: inflacja | stopy procentowe | wybory parlamentarne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »