Tomasz Prusek: Na tańszy kredyt nam i światu przyjdzie poczekać
Eksplozja inflacji wywołała reakcję banków centralnych i skokowe podwyżki stóp procentowych. I choć wiele mówi się w Polsce i na świecie o dezinflacji, to wizja tańszego kredytu się oddala. Choć u nas stopy stoją od pół roku, to największe banki centralne wcale nie odtrąbiły jeszcze końca podwyżek. Niestety, także w Polsce, inflacja nie spada tak szybko, jak by tego chcieli optymiści, szczególnie bazowa, co grozi utrwaleniem jej na poziomie przewyższającym cele inflacyjne banków.
Kredytowy rollercoaster dał się koszmarnie we znaki wszystkim zadłużonym w wielu państwach, bo trudno znaleźć w przeszłości podobne przykłady tak szybko drożejącego kredytu jak w okresie ostatniego roku-półtora. Po zerowych stopach procentowych, które miały wyciągnąć gospodarki z tarapatów wywołanych przez pandemię COVID-19 nie ma już śladu, o kontynuowaniu masowego dodruku pieniędzy przez banki centralne nie ma mowy, bo do gospodarek wdarła się wiedźma inflacji, druzgocąca oszczędności i spychająca w otchłań ubóstwa rzesze najskromniej żyjących, dla których wydatki na żywność stanowią kluczowy element budżetu domowego.
Gospodarcze skutki pandemii COVID-19 wywołały szokujące wzrosty cen energii oraz paliw, a prawdziwym dopalaczem dla kryzysu energetycznego stała się tragiczna wojna w Ukrainie. Szalejąca drożyzna szybko stała się problemem politycznym i gospodarczym numer jeden w wielu krajach, co zmusiło banki centralne do porzucenia - choć często z nieukrywaną niechęcią - łagodnej polityki monetarnej i wyruszenia na wojnę ze wzrostem cen z dobrze znaną od dekad bronią: podwyżkami stóp procentowych.
Można wiele mówić o nowych teoriach monetarnych, ale jak świat stary, nie wymyślono jeszcze lepszej odtrutki na inflację, jak droższy kredyt, który chłodzi - oczywiście z pewnym opóźnieniem - inwestycyjnie gospodarkę oraz popyt konsumpcyjny. Efekt dla zadłużonych w złotych, euro, dolarach, funtach czy frankach był szokujący: wszyscy złapali się za portfele i wraz z kolejnymi komunikatami o podwyżkach stóp coraz więcej przeznaczali na obsługę zadłużenia.
Co prawda, jedni złapali się za portfele mniej, inni bardziej, bo stopy rosną różnie w różnych krajach, ale nie zmienia to generalnego wniosku, że złota era życia na umowny kredyt "zero procent" definitywnie się zakończyła. Dotyczy to nie tylko firm i konsumentów, ale także zadłużonych po sufit państw, które zostały przez długie lata wręcz zdemoralizowane przez możliwość taniego kredytu i pożyczały na potęgę osnute "covidową mgłą".
Inflacja przycisnęła w zasadzie wszędzie, ale niestety w Polsce doświadczyliśmy tego ze zdwojona siłą i osiągnęła ona poziomy kompletnie nieakceptowalne społecznie i biznesowo. Warto przypomnieć, że wzrost inflacji na naszym podwórku nie można tłumaczyć jedynie wygodnymi na użytek politycznej propagandy czynnikami: COVID-19 i wojną w Ukrainie, bo pochód cen rozpoczął się już na przełomie lat 2019 i 2020, kiedy nie było ani pandemii, ani wojny.
I żadnym pocieszeniem nie jest fakt, że większą inflację niż w Polsce (17,2 proc. w styczniu) mają Turcy (55,2 proc. w lutym - przynajmniej według oficjalnych danych, bo faktyczna może być grubo powyżej 100 proc.) czy Węgrzy (25,7 proc. w styczniu), bo o ile dość łatwo wyhodować wysoką inflację, to znacznie trudniej ją zbić, a jest to proces długotrwały i bolesny społecznie.
Dlatego taką furorę zrobiły w ostatnich miesiącach nadzieje na dezinflację. Pojęcie odmieniano na wszelkie sposoby, tworząc optymistyczny nastrój, jak gdyby problem z inflacją został już zażegnany. Określenie to zrobiło karierę nie tylko w Polsce, ale i strefie euro czy USA. Politycy i ekonomiści uchwycili się dezinflacji jak ostatniej deski ratunku przed społecznym gniewem wywoływanym drożyzną.
Pojawiły się nawet głosy, nie tylko w Polsce, że spadek tempa wzrostu cen będzie tak szybki i głęboki, że można już na poważnie zaczynać myśleć w kategoriach... perspektywy obniżek ceny kredytu. Ale jak to bywa z politycznymi zaklęciami, mają one krótki żywot, a potem wracamy do brutalnej rzeczywistości. A w przypadku Polski wygląda ona tak: nadal czekamy na szczyt inflacji (być może nastąpił on w lutym, nie ma jeszcze danych), stopy procentowe po 11. z rzędu podwyżkach (nigdy w historii nie rosły w takim tempie) zatrzymały się na poziomie 6,75 proc. (co dla rzeszy kredytobiorców przyzwyczajonych do niedawnego 0,1 proc. jest szokiem).
Jednak co najgorsze, najnowsze prognozy wcale nie rysują się optymistycznie, bo wynika z nich, że wysoka inflacja zostanie z nami przez lata i dopiero około 2025 roku możemy powrócić do celu inflacyjnego 2,5 proc. (plus/minus 1 pkt proc.). Co to oznacza w praktyce? Otóż trudno sobie wyobrazić, że pierwsza obniżka ceny kredytu w Polsce nastąpiłaby już jesienią tego roku, o czym ostatnio przebąkiwano przy okazji zachwytów na "dezinflacją".
Oczywiście taki prezent byłby przyjęty z poklaskiem przez polityków z powodu jesiennych wyborów parlamentarnych, jednak mógłby okazać się samobójstwem monetarnym na własne życzenie. Dlatego kredytobiorcy powinni bardziej modlić się, aby stopy mocniej nie wzrosły niż o ich rychły spadek. Tym bardziej, że w Polsce mamy ogromny problem w postaci wysokiej tzw. inflacji bazowej (wskaźnik cen z wyłączeniem bezpośrednio energii, paliw i żywności), która oscyluje wokół 11 proc. Ten wskaźnik mówi, że szeroko rozlał się wzrost cen towarów i usług, co utrwala oczekiwania inflacyjne, które wymknęły się spod kontroli i nakręcają wzrost cen (pod hasłem: "lepiej kupić dziś, bo jutro będzie drożej").
Co prawda mamy drugi - poza wysokimi stopami - ważny hamulec dla cen: płace rosną już wolniej od inflacji, czyli mamy spadek wynagrodzeń w ujęciu realnym. Tyle, że ekonomiści wieszczą, iż około połowy roku z tym hamulcem możemy się pożegnać, bo utrzymująca się presja płacowa przy spadku dynamiki wzrostu cen sprawi, że płace znowu przejdą na stronę "dodatnią". A to znowu wzmocni popyt konsumpcyjny i dodatkowo skomplikuje trwałe zdławienie inflacji. Nie wolno też lekceważyć groźby wystąpienia stagflacji, czyli zabójczej dla aktywności gospodarczej mieszaniny wysokiej inflacji z niskim wzrostem gospodarczym. Z kwartału na kwartał wyniki PKB są coraz gorsze, a inflacja trzyma się mocno, co niestety przybliża nas to takiego czarnego scenariusza. Choć tańszy kredyt mógłby pobudzić gospodarkę i wyciągnąć ją z prawdopodobnej technicznej recesji w jakiej się znajdzie (dwa kwartały z rzędu spadku PKB), to z drugiej strony byłby paliwem dla wzrostu cen.
Zatem nadzieja na tegoroczną obniżkę stóp w Polsce umiera ostatnia, ale to już chyba nadszedł ten czas... Tym bardziej, kiedy spojrzy się na działania czołowych banków centralnych. W USA, Wielkiej Brytanii czy strefie euro rozczarowanie popularną "dezinflacją" jest jeszcze większe niż u nas, a że sygnały płynące z gospodarek przeważnie mówią o raczej zwiększających niż zmniejszających ryzykach inflacyjnych (np. mocny rynek pracy), to szykują się tam kolejne podwyżki stóp procentowych.
Amerykański bank centralny Fed może po raz kolejny podnieść stopy, i to nawet o 0,5 pkt. proc., już na marcowym posiedzeniu. Jeśli istotnie doszłoby tam do podwyżki o "połówkę", to po poprzedniej "ćwiartce" byłby to czytelny sygnał, że po chwilowym oddechu inflacyjnym nie ma już śladu.
W takim scenariuszu główna stopa w USA wynosiłaby 5,0-5,25 proc., a to być może jeszcze nie koniec. Problem z ponownym ruchem w górę cen ma gospodarka strefy euro (inflacja w lutym 8,5 proc. rok do roku oznacza minimalny spadek względem stycznia, ale miesiąc do miesiąca niestety wzrosła, podobnie jak inflacja bazowa), gdzie na dobre wyparował już dezinflacyjny entuzjazm obserwowany na przełomie roku. Europejski Bank Centralny (EBC) również sygnalizuje, że kolejna podwyżka jest na tapecie. EBC może być zmuszony dotrzymać kroku Fed, ponieważ dalsze pogłębienie się różnicy w nominalnych stopach na niekorzyść strefy euro (obecnie główna wynosi 3 proc.) może wywołać ponownie przepływ kapitałów do USA w poszukiwaniu wyższych stóp zwrotu, co odbije się na kursie eurodolara. Podwyżka stóp przez Fed może wywołać reakcję w Wielkiej Brytanii, gdzie po ostatniej podwyżce odżegnywano się od kolejnych takich ruchów, ale przybliża je rosnąca presja płacowa. Inflacja podnosi łeb także w Szwajcarii, co może skutkować podwyżką stóp w marcu nawet o 0,5 pkt proc., co byłoby fatalną wieścią dla frankowiczów.
Zatem trend "stopy w górę" jest obecnie dominujący w dojrzałych gospodarkach, co nie jest korzystne dla nas, bo może wypłukiwać zagraniczny kapitał z mniejszych krajów, takich jak Polska, szczególnie, jeśli inwestorzy nie mogą tam raczej liczyć na kolejne podwyżki stóp, a to odbije się na kursie złotego i rentownościach obligacji skarbowych. Zatem po nadziejach związanych z magicznym zaklęciem "dezinflacja" nie ma już śladu i odjeżdża w siną dal (przynajmniej w tym roku) nadzieja na choćby symboliczną obniżkę ceny kredytu u nas o "ćwiartkę".
Wychodzi na to, że z inflacją ponad celem banku centralnego przyjdzie nam żyć przez kilka lat i będzie ona szachować cenę kredytu. Więc w tym roku złotówkowicze, chcąc nie chcąc, powinni jednak przyzwyczaić się do wysokich rat swoich kredytów. Nie nie mogą powiedzieć tego ani frankowicze, ani przedsiębiorcy zadłużeni w euro czy dolarach, bo dla nich jeszcze - jak wskazują sygnały z banków centralnych - koszmar podwyżek się nie skończył.
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu przedstawia własne opinie
Śródtytuły pochodzą od redakcji
Zobacz także: