Tomasz Prusek: Przez inflację straszy nas stagflacja i "indeks nędzy"

​Wskaźnik inflacji w czerwcu wykonał kolejny żabi skok i znalazł się na najwyższym poziomie od ćwierćwiecza - 15,6 proc. Pomimo radykalnych podwyżek stóp procentowych nadal nie udaje jej się zahamować, a spodziewane ostre spowolnienie gospodarki w przyszłym roku sprawia, że nad Polską zaczyna krążyć widmo stagflacji. Inflacja mocno dokłada się także do wzrostu tzw. indeksu nędzy, gdzie towarzyszy jej stopa bezrobocia - wskaźnik obrazuje, jak przeciętni ludzie odczuwają stan swojej sytuacji ekonomicznej i jaka jest jakość prowadzonej polityki społeczno-gospodarczej.

Szalejące ceny paliw, energii i żywności zrobiły swoje i roczny wskaźnik wzrostu cen podskoczył aż o 1,7 pkt. proc. względem wyniku w maju. W ten sposób coraz mocniej trwonimy jeden z największych dorobków trzydziestolecia transformacji gospodarczej, czyli niską, kontrolowaną inflację.

Nie można wszystkiego zwalać na skutki wojny w Ukrainie, ani politykę klimatyczną Unii Europejskiej, bo rząd solidnie dokłada się do inflacji, pompując stale ogromne transfery socjalne, które płyną przede wszystkim do najważniejszego motoru wzrostu gospodarki - na konsumpcję. Dowodzi tego tzw. inflacja bazowa, czyli z wyłączeniem cen energii i żywności, która przekracza już 9 proc. Do tego, polityka gospodarcza rządu zasilająca finansowo wiele grup społecznych, podszyta motywacjami, aby nie stracić poparcia wyborców, stoi w kompletnej kontrze do polityki monetarnej. Rada Polityki Pieniężnej od października zeszłego roku podwyższyła stopy procentowe z najniższego poziomu w historii 0,1 proc. do aż 6 proc., a jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.

Drogi kredyt ma hamować inflację, ale działanie tego niezwykle bolesnego lekarstwa dla gospodarstw domowych i zadłużonych w złotym jest w dużej mierze neutralizowane przez rządowe dosypywanie pieniędzy, także w postaci różnych wymyślanych ad hoc programów pomocowych, określanych formalnie jako antyinflacyjne, które są w praktyce paliwem dla wzrostu cen. W tym pojedynku między hamulcowych inflacji, a jej żywicielami, rozstrzygnięcia jak na razie nie ma.  

Reklama

Pewne jest jedno, że inflacja stała się pierwszorzędnym problemem nie tylko gospodarczym, ale również gorącym politycznie. Dlatego tak kluczowe dla rządzących jest jej opanowanie i w perspektywie kilku lat sprowadzanie do celu inflacyjnego NBP (2,5 proc. plus/minus 1 pkt proc.), który z perspektywy obecnego poziomu 15,6 proc. wygląda jak odległy punkt na Ziemi widziany z kosmosu. Niestety, szalejąca inflacja uruchamia wiele niebezpiecznych mechanizmów w gospodarce, które w dłuższej perspektywie mogą nawet zakończyć polski cud gospodarczy i wtrącić nas do grupy państw, którym nie udało się przekształcić gospodarki rozwijającej w rozwiniętą.

Na pierwszy plan wysuwa się stagflacja, czyli zabójcze dla aktywności gospodarczej i budżetów domowych połączenie wysokiej inflacji z niskim wzrostem gospodarczym.

Widmo stagflacji, które jeszcze rok temu wydawało się czymś bardzo odległym, coraz bardziej widać na horyzoncie. Pod względem prognoz dla wzrostu gospodarczego można użyć słynnego powiedzenia z okresu PRL-u:" Kiedy będzie dobrze? Już było...". Bardzo silne odbicie po pandemicznym roku 2020, kiedy PKB spadł o 2,3 proc., przechodzi już do historii. Analitycy prześcigają się w pesymistycznych prognozach na przyszły rok, lokując często wzrost PKB zaledwie w przedziale 2-3 proc., ale nie brakuje także pesymistów widzących poziom tylko nieco powyżej 1 proc.

Oznaczać to będzie upadek z naprawdę wysokiego konia, bo np. agencja ratingowa Fitch prognozuje na ten rok aż 5,2 proc. (pomimo, że w drugiej połowie roku możemy w czarnym scenariuszu wpaść nawet w krótkotrwałą recesję). Oczywiście, jak zwykle oficjalne założenia budżetowe na przyszły rok należą do najbardziej optymistycznych, bo mówią o 3,2 proc. wzroście PKB, ale mieliśmy już w ostatnich kilku latach tyle budżetowych pomyłek, że akurat do tych danych lepiej podchodzić ostrożnie (dotyczy to także prognoz wskaźnika inflacji). Groźba stagflacji będzie tym większa, im bardziej spowolni gospodarka. W tym kontekście wcale nie dziwi rządowa presja na pozyskanie unijnych środków z Krajowego Planu  Odbudowy (KPO), które - w dużej mierze bezzwrotne - mogą wspomóc gospodarkę w najtrudniejszych momentach.

Niestety, od wielu lat inwestycje prywatne w Polsce kuleją, a bez komponentu inwestycyjnego nie można budować trwałego wzrostu gospodarczy. Jak na razie pomysł na gospodarkę zdominowany jest przez pompowanie konsumpcji, dzięki np. programom socjalnym, co niestety jest znaczącym bodźcem inflacyjnym. Polska jest krajem konsumentów, a że wytwarzamy za mało, aby zaspokoić potrzeby, to wiele dóbr i usług musimy importować. I tutaj mamy kolejne zjawisko, które można określić jako inflację z importu. Za surowce energetyczne płacimy w dolarach (taka jest waluta rozliczeniowa na rynkach międzynarodowych), a za dobra czysto konsumpcyjne najczęściej w euro. Niestety, w notowaniach złotego trudno znaleźć optymizm.

Nasza waluta właśnie po raz kolejny się osłabia, za euro  trzeba płacić już 4,70  zł, a za dolara - ponad 4,50 zł. Podwyżki stóp procentowych powinny wzmacniać złotego, ale do tego potrzebna jest także odpowiedzialna polityka gospodarcza, która podlega nieustannej ocenie przez inwestorów zagranicznych. Niestety, w połowie czerwca wystawili oni Polsce słony rachunek, bo wyprzedaż obligacji rządowych osiągnęła taki rozmiar, że rentowności papierów dziesięcioletnich przejściowo przekroczyły barierę 8 proc. W ślad za wyprzedażą obligacji posypał się złoty, bo zagranica szybko wymienia otrzymane złotówki na dolary czy euro, aby lokować je w innych państwach. Zatem dopóki złoty będzie słaby, dopóty będzie jednym z głównych czynników proinflacyjnych, w przenośni importując do nas wzrost cen. Niestety, pod względem inflacji nie ma jak na razie dobrych wieści ani z rynku paliw, ani energii, ani żywności.

Szczególnie ta ostatnia kategoria jest bardzo wrażliwa społecznie, bo można zrezygnować z własnego samochodu lub przesiąść się do komunikacji publicznej, ale nie można przestać jeść. A ceny żywności rosną pomimo, że powinniśmy już wejść w sezonowy jej spadek. Jednak z jednej strony mamy suszę, a z drugiej szalejące m.in. na skutek wojny w Ukrainie ceny na rynkach światowych, co nie pozwala nam w tym roku zobaczyć - przynajmniej w statystykach - sezonowej ulgi w żywności. Najbardziej dotkliwie odczuwają to najbiedniejsze gospodarstwa domowe, które wydają relatywnie najwięcej właśnie na żywność. Choć mamy obniżki podatków od żywności w rządowych tarczach antyinflacyjnych, to jednak tempo wzrostu cen jest tak lawinowe, że w wielu kategoriach produktów szybko niweluje korzyści z tego tytułu.

Skoro ekonomiści odkurzyli już na dobre pojęcie stagflacji, kojarzące się bardziej z zamierzchłymi doświadczeniami gospodarczymi XX wieku np. w USA, to warto również przypomnieć tzw. indeks nędzy wymyślony w latach 60. zeszłego wieku. To wskaźnik powstały z sumy inflacji oraz stopy bezrobocia, ilustrujący jak bardzo odczuwają swoje ekonomiczne problemy zwykli ludzie, a także wystawiający cenzurkę dla prowadzonej polityki społeczno-gospodarczej. To także rodzaj podpowiedzi dla rządzących, w jakiej kondycji jest społeczeństwo i jak powinni działać. Niestety, najnowsze wyczyny inflacji w Polsce sprawiają, że "indeks nędzy" przekroczył już próg 20 proc.

Przy szalejącym wzroście cen na szczęście drugi element, czyli bezrobocie, jest na jednym z najniższych poziomów w historii transformacji gospodarczej od 1990 roku - 5,1 proc. (ostatnio spada, ale miesięczna skala spadku o 0,1-0,2 pkt proc. blednie w porównaniu ze skokami inflacji). Otwarte pozostaje pytanie: jak rynek pracy zareaguje na rychłe spowolnienie gospodarki i czy obroni się tzw. rynek pracownika, gdy to nie pracodawcy rozdają karty.

W najgorszym scenariuszu, gdyby do galopującej inflacji dołożył się także wzrost bezrobocia, to wpadlibyśmy w prawdziwe tarapaty gospodarcze, a także społeczne. Ale jak na razie rynek pracy trzyma się mocno i trzymajmy kciuki, aby tak pozostało także w kolejnych latach. Bo mamy i tak wystarczająco wiele problemów z inflacją, która wymknęła się spod kontroli, a hodowana była polityką gospodarczą w Polsce od końcówki 2019 r., zaś skutki pandemii i wojny w Ukrainie tylko dodały jej impetu.


Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Autor felietonu wyraża własne opinie.

Grupa Polsat Plus i Fundacja Polsat razem dla dzieci z Ukrainy

Felietony Interia.pl Biznes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »