Tomasz Prusek: Utknęliśmy w pułapce niskiej dzietności i co dalej?
W Polsce rodzi się coraz mniej dzieci i nie zmienia tego dosypywanie kolejnych grubych miliardów z kasy państwa na powszechne transfery socjalne. To bardziej polityczna gra obliczona na zjednywanie sobie poparcia wyborczego, a nie odpowiedź na kryzys demograficzny. Dlatego pomysł zwiększenia 500+ byłby jedynie kolejnym obciążeniem nadwyrężonych finansów publicznych, a nie żadnym impulsem do "baby boomu".
Aby zahamować negatywne trendy demograficzne potrzeba nam przede wszystkim znaczącej poprawy usług publicznych, szczególnie w zakresie ochrony zdrowia i edukacji, politycznego wyjścia poza ideologiczne wspieranie głównie konserwatywnego modelu rodziny, a także wdrożenia polityki imigracyjnej z prawdziwego zdarzenia, która ułatwi imigrację osiedleńczą, a nie jedynie zarobkową.
Dzieci rodzi się za mało, aby zapewnić zastępowalność pokoleń nie od roku czy dwóch, ani od dekady czy dwóch dekad, ale już od samego początku transformacji gospodarczej, bo ostatni raz "na plusie", czyli wskaźnik dzietności 2,1 (gwarantujący zastępowalność pokoleń), mieliśmy... na początku lat 90. poprzedniego wieku. W tym tysiącleciu średnią mamy na poziomie jedynie 1,34, co daje nam jedno z ostatnich miejsc w Europie. To dane z raportu "Demografia. Migracje. Rynek pracy w Polsce. Perspektywy po pandemii COVID-19 i wojnie w Ukrainie" (przygotowanym na zlecenie Fundacji Przyjazny Kraj), w którym autorzy stwierdzili, że tak niski współczynnik dzietności powoduje, że kolejne pokolenia będą o około jedną trzecią mniej liczne od pokoleń swoich rodziców. Ponadto w okresie ostatnich 10 lat liczba obywateli Polski zmniejszyła się o 475 tys. (pomiędzy spisami powszechnymi 2011 i 2021).
Zatem nic dziwnego, że problemy demograficzne, które lawinowo będą narastać, stają się coraz ważniejszym tematem w debacie publicznej, bo starzenie się społeczeństwa następuje w zastraszającym tempie. To oczywiście nie tylko nasz problem, bo generalnie cały Stary Kontynent staje się coraz bardziej "stary" i następuje depopulacja. Niesie to ze sobą poważne skutki gospodarcze, bo szybko rosnącą liczbę osób w wieku senioralnym będą musiały utrzymywać coraz mniej liczne nowe pokolenia, a to będzie stwarzać szereg napięć i konfliktów społecznych. U nas wielkimi krokami zbliżamy się do psychologicznej granicy 300 tys. urodzeń rocznie. Prawdopodobnie w tym roku po raz kolejny urodzi się najmniej dzieci od II wojny światowej. W ten sposób fundujemy sobie problem demograficzny na całe dziesięciolecia. Dlatego warto zastanowić się, co można zrobić w zakresie działań publicznych, aby przynajmniej zahamować negatywne trendy, nie mówiąc już o ich całkowitym odwróceniu.
Niestety, problemu niskiej dzietności nie rozwiązuje sztandarowy program rządzących, czyli "Rodzina 500+". Początkowo reklamowany jako program demograficzny okazał się szybko głównie socjalnym, często potrzebnym w celu ograniczenia ubóstwa, wsparciem dla rodzin z dziećmi (powszechnym, bo bez kryterium dochodowego). Do tego modyfikowanym w zależności od bieżących potrzeb politycznych, bo taki kontekst można dostrzec w rozszerzeniu programu na wszystkie dzieci do 18 lat dokonanego w 2019 roku na krótko przed kluczowymi wyborami. Jednak poza przejściowym zwiększeniem dzietności krótko po starcie programu nie przyniósł wcale demograficznego odwrócenia tendencji. Obecnie, ponieważ kolejne wybory zbliżają się wielkimi krokami, raz po raz powracają w przestrzeni publicznej pomysły nominalnego zwiększenia świadczenia i zrobienia np. 700+ na każde dziecko. Często podnoszonym argumentem jest inflacja, która wynosi blisko 20 proc., co oczywiście obniża realną wartość świadczenia. Uzasadnień dla podniesienia 500+ można znaleźć wiele, mniej lub bardziej racjonalnych albo ideologicznych, ale fakt pozostanie faktem, że skoro program nie przynosi pożądanych efektów demograficznych, to dalsze jego rozwijanie w postaci nominalnego zwiększenia wypłacanej kwoty mija się z celem, bo w tym kontekście to droga do nikąd. Co więcej, stanowiłoby kolejny ciężar dla i tak już pogarszających się finansów publicznych, bo jako państwo żyjemy coraz bardziej na kredyt, a dług publiczny nominalnie puchnie, pod kontrolą parlamentarną, i poza nią. Warto zadać pytanie: skoro nie 500+, to jakie mamy inne sposoby zahamowania demograficznej katastrofy?
Można wymienić co najmniej kilka. Po pierwsze, potrzebujemy podniesienia nie tylko dostępności, ale i jakości usług publicznych. I właśnie na to bardziej powinny być kierowane nowe środki niż na nowe bezpośrednie transfery socjalne. Szczególnie ochrona zdrowia jest ogromnym wyzwaniem, zresztą nie tylko w kontekście podejmowania świadomych decyzji o posiadaniu potomstwa. Słabość ochrony zdrowia była jedną z głównych przyczyn nadmiarowych zgonów w pandemii COVID-19, w których byliśmy liderami w Europie, razem z Bułgarią i Rumunią. A to także miało swoją ogromną wagę demograficzną. Po drugie, powrót w Polsce do wskaźników dzietności zapewniających zastępowalność pokoleń będzie bardzo trudny, jeśli nie niemożliwy w przewidywalnym czasie, o ile w sposób fundamentalny nie zostanie zmienione podejście w polityce centralnej (społecznej, podatkowej, ochronie zdrowia, edukacyjnej) do związków nieformalnych, w których rodzi się coraz więcej dzieci. Kryzys modelu tradycyjnej rodziny - czy ktoś tego chce czy nie - jest faktem i trzeba z tego wyciągnąć wnioski, a nie tworzyć życzeniowych polityk, które są kosztowne dla finansów państwa, a nie przynoszą pożądanych efektów demograficznych. Wreszcie po trzecie, strategia demograficzna nie powinna się koncentrować jedynie na dzietności, ale akcentować konieczność migracji.
Bo skoro nie rodzi się tyle dzieci, aby zapewnić zastępowalność pokoleń, to potrzebujemy imigrantów. Choć oczywiście całkowicie nie rozwiążą problemów demograficznych, to przynajmniej pozwolą je złagodzić, a co za tym idzie wesprzeć rynek pracy i finanse publiczne (zatrudnieni legalnie płacą podatki i składki). I tutaj mamy niestety poważny problem. Brak sformułowania i wdrożenia spójnej polityki migracyjnej na poziomie centralnym jest jednym z największych strategicznych zaniechań politycznych w ostatniej dekadzie. Szczególnie dotkliwie widać to z powodu skutków wojny w Ukrainie i prowadzenia czysto reaktywnej polityki migracyjnej, która miesza się z udzielaniem czystej pomocy humanitarnej. Znaczenia imigrantów, szczególnie ze Wschodu, nie sposób nie docenić dla naszej gospodarki, bo pracuje ich legalnie w Polsce już około 1,4 mln (przed dekadą było ok. 250 tys.). Ze wspomnianego powyżej raportu wynika, że analizy wpływu imigracji z Ukrainy na polską gospodarkę wskazują, że w latach 2014-2018 wzrost zatrudnienia imigrantów był porównywalny ze wzrostem zatrudnienia obywateli polskich, co przełożyło się na dodatkowy potencjał wzrostu PKB szacowany przeciętnie na ok. 0,5 p.p. rocznie.
Niezbędne dla utrzymania struktury demograficznej państwa wspierającej konkurencyjność gospodarki jest zaplanowanie, sfinansowanie i wdrożenie polityki imigracyjnej o charakterze osiedleńczym, a nie jedynie zarobkowym, zarówno na poziomie centralnym, jak i samorządowym. Ilu potrzebujemy imigrantów osiedleńczych, aby zrobić "offset" dla kurczącej się populacji? We raporcie padają dane: saldo migracji netto na pobyt stały, które wymagane byłoby do równoważenia zmniejszającej się podaży pracy w Polsce, będzie się zwiększać i ustabilizuje się na poziomie około 120-150 tys. osób rocznie do około 2030 roku. W kolejnych dekadach osiągnie około 160-240 tys. osób rocznie w 2050 roku. Autorzy raportu podkreślają, że są to bardzo duże liczby, które znacznie zmieniłyby skład etniczny ludności Polski. Dlatego istnieje już teraz potrzeba wzmożonej edukacji społecznej w zakresie budowy akceptacji dla imigracji osiedleńczej, aby uniknąć lub przynajmniej zminimalizować napięcia społeczne, która będą towarzyszyć temu procesowi. Pozostawienie tych delikatnych społecznie i politycznie kwestii bez strategii grozi konfliktami, które osłabią państwo od środka.
Demografia jest tak szalenie ważna także dlatego, że potrzebujemy utrzymać w dobrej kondycji rynek pracy. Ktoś powie, ale o co chodzi, skoro obecnie wchodzimy w silne spowolnienie gospodarcze, wielkie firmy zwalniają grupowo, a wskaźnik bezrobocia według unijnych miar mamy na poziomie zaledwie 3 proc., czyli rekordowo nisko w UE (podobnie jak Niemcy i Czechy). Co więcej liczba zarejestrowanych bezrobotnych jest najniższa od początku lat 90. Więc może wcale nie powinniśmy się przejmować tak bardzo przyszłością i brakiem rąk do pracy? Sęk w tym, że demografia determinuje potencjał gospodarki na całe dekady. Z doświadczeń wynika też, że automatyzacja i robotyzacja nie będą cudownym lekiem na negatywne trendy demograficzne. To bardziej warunek utrzymania konkurencyjności gospodarki, a nie sposób neutralizowania niedoborów na rynku pracy. A te należą w ostatnich latach do najpoważniejszych wyzwań z jakimi mierzy się gospodarka i stanowią jeden z kluczowych czynników hamujących wzrost gospodarczy i konkurencyjność firm w Polsce.
Podsumowując, wspieranie dzietności powinno iść w parze z przemyślaną i zaplanową, a nie reaktywną polityką imigracyjną. I co ważne, w decyzji o posiadaniu potomstwa "pieniądze to nie wszystko", zatem potrzebujemy dostępnych i jakościowych usług publicznych, a także skutecznej i przyjaznej polityki prorodzinnej, która nie będzie zideologizowana. Być może wtedy zaczniemy zbliżać się ponownie do wskaźnika dzietności gwarantującego zastępowalność pokoleń. W pułapce niskiej dzietności już jesteśmy uwięzieni i trzeba myśleć, jak się z niej wydostać.
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu prezentuje własne poglądy i opinie
Zobacz również: