Tradycyjni producenci ropy mogą wrócić do gry
Często w grudniu słyszy się, że nadchodzący rok ma być przełomowy. A czy dany rok okaże się przełomowy czy nie, decyduje nie prognoza, a historia. Bez wątpienia upływająca dekada była trudna dla producentów ropy.
Niezależnie od percepcji czasowej nadchodzącego roku, to 2020 r. na rynku ropy może być wieńczącym procesy zachodzące w drugim dziesięcioleciu i równocześnie może ofiarować przedsmak tego, jak będzie wyglądać trzecie.
Kończąca się powoli dekada nie była łatwą dla producentów ropy naftowej. Początek nie zwiastował niczego złego, wręcz przeciwnie.
Wybuch Wiosny Ludów pod koniec 2010 r. dawał nadzieję, że trwający przez większość pierwszej dekady XXI wieku trend zwyżkowy będzie kontynuowany. Nie był. Przede wszystkim za sprawą zachodzącej głównie na zachodniej półkuli rewolucji łupkowej.
Niektórzy tradycyjni producenci nie pozostali obojętni na to, co działo się w USA czy Kanadzie i podjęli działania retorsyjne. Efektem była zainicjowana w połowie dekady wojna cenowa, której jedynym beneficjentem byli - póki co - najprawdopodobniej konsumenci. Ci ostatni w ogóle mieli szczęście, gdyż przetasowania wśród producentów nie miały najczęściej dużego przełożenia na ceny ropy.
Izolacja Iranu na scenie międzynarodowej była i jest rekompensowana powrotem Iraku do gry. Z kolei załamanie się produkcji w Wenezueli jest rekompensowane z nawiązką przez Brazylię. Dlatego wydaje się, że nie brakuje ropy na rynku, co na pewno musi wielu producentów stawiać w dość niekomfortowej sytuacji.
W nadchodzącym roku będziemy świadkami obchodów sześćdziesiątej rocznicy powstania OPEC, organizacji która budzi skrajne uczucia wśród analityków. Jeszcze skrajniejsze są oceny jej działalności.
Obejmują pełne spektrum - od tendencji mocno przeceniających wpływ OPEC, aż po tendencje wyraźnie niedoszacowujące potencjał tej organizacji. Zresztą trudno się dziwić takim ocenom zważywszy na to, że OPEC w kończącej się dekadzie przechodzi przez pewien kryzys tożsamości.
Mówiąc z dzisiejszej perspektywy: OPEC mamy na myśli Arabię Saudyjską. A jeszcze do niedawna, Iran czy nawet Wenezuela mogły pokusić się o to, aby chociaż stwarzać pozory przeciwwagi dla Saudyjczyków. Czasy te wydają się jednak być odległym wspomnieniem.
Trudne czasy zmuszają do radykalnych rozwiązań lub strategii. Oczywiście niskie ceny zawsze zachęcały producentów do współpracy. Wystarczy przypomnieć przełom 1998 r. i 1999 r., który jest tego najlepszym potwierdzeniem.
Epizody takiej współpracy były stosunkowo krótkie. Tym razem jest inaczej, o czym chyba najlepiej świadczy sojusz saudyjsko-rosyjski, gdyż tylko tak można określić kwintesencję powstałej w 2016 r. inicjatywy o nazwie OPEC+.
Aż trudno uwierzyć, że to właśnie w 1985 r. Arabia Saudyjska była głównym narzędziem w rękach USA, które skutecznie wykończyły były ZSRR. Niemogącemu odżałować upadku ZSRR prezydentowi Rosji Władimirowi Putinowi współpraca z Arabią Saudyjską najwyraźniej nie przeszkadza. Bądź co bądź wydobycie obu tych krajów stanowi ponad 20 proc. światowego wydobycia.
Tak długo jak będzie im się chciało współpracować, sojusz z udziałem Moskwy i Rijadu może stać się istotnym elementem wpływającym na świat energii w nadchodzącej dekadzie. Rodzi się jednak oczywiste pytanie na temat trwałości sojuszu.
Chcąc odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zastanowić się, czy chęć utrzymania cen na odpowiednim poziomie jest jedyną motywacją Moskwy i Rijadu w podtrzymywaniu sojuszu. Istnieją podstawy, aby sądzić, że tak nie jest. Po pierwsze oba te kraje mogą się sporo od siebie nauczyć. Decydując się na prywatyzację swej perły w koronie, czyli Aramco, Arabia Saudyjska mogła wzorować się (czy to robiła raczej się nie dowiemy) na doświadczeniach Moskwy.
Ta ostatnia wydaje się osiągać mistrzostwo w nawiązywaniu współpracy z zagranicznymi inwestorami bez równoczesnej utraty kontroli nad całym sektorem energetycznym. Nawet narzucenie sankcji gospodarczych na Rosję, spowodowanych konfliktem ukraińskim, nie odstraszyło inwestorów zagranicznych do dalszej obecności na tym rynku.
Zatem Saudyjczycy mogą się cały czas uczyć od Moskwy. Tym bardziej, że Rosjanie mają świadomość, że ich polityka energetyczna, zdająca egzamin przez ostatnie dwie dekady, wymaga daleko idących reform. Głównie z powodu procesów zachodzących w krajach Europy Zachodniej, które jeszcze do niedawna wydawały się być oczywistym odbiorcą rosyjskiej ropy i przede wszystkim gazu.
Popyt na energię maleje i najprawdopodobniej będzie maleć w świetle ostatnich deklaracji wielu przywódców europejskich odnośnie strategii UE bycia neutralną w zakresie emisji dwutlenku węgla. Świadoma tego stanu rzeczy Moskwa nie może pozostać obojętna i podejmuje zapobiegawcze działania - jak na przykład niedawno uruchomiony gazociąg Power of Siberia, przesyłający gaz do Chin. A wyzwania, z jakimi zmagają się Rosjanie nie są obce Saudyjczykom.
Rosja może dążyć do zacieśnienia więzów z Rijadem, gdyż ma świadomość, że na przełomie drugiej i trzeciej dekady XXI w. będzie niezmiernie trudno kontynuować niemalże całkowicie niezależną politykę energetyczną.
Innymi słowy, Moskwa, zważywszy na panujące na rynku warunki, będzie musiała zacząć współpracować z innymi krajami. Mimo że już co niektórzy uważają Rosję za piętnastego członka OPEC, to na pewno nie chce uczestniczyć w wewnętrznych sporach targających tę organizację. Jeżeli już pójść na ustępstwa i dzielić się procesem decyzyjnym, to lepiej z Arabią Saudyjską niż z całą organizacją.
Doświadczenia Moskwy oferują jeszcze jedną ważną lekcję dla Rijadu. Jak pisze prof. Nicholas Butler - zwiększenie efektywności rosyjskiego sektora energetycznego (zwłaszcza jeśli za punkt odniesienia weźmiemy jego opłakany stan z lat 90. ubiegłego stulecia) odbyło się kosztem zwiększenia uzależnienia reszty gospodarki od tego właśnie sektora.
Tym samym Rosji nie udało się ograniczyć objawów choroby holenderskiej, co więcej - nasila się, bo dywersyfikacja gospodarki wymaga ogromnych nakładów finansowych, a w przypadku Rosji jedyną drogą ich zdobycia są wyższe ceny energii.
Saudyjczycy na pewno będą kibicować Rosji, gdyż ich działania na rzecz dywersyfikacji krajowej gospodarki również nie przyniosły szczególnie imponujących rezultatów.
O tym jak dużo Rosja i Arabia Saudyjska mogą uczyć się od siebie nawzajem można napisać naprawdę dużo. Nie ulega jednak wątpliwości, że przyczyną współpracy dawnych wrogów jest pojawienie się nowego lidera w wydobywaniu ropy.
A nie można napisać artykułu na temat perspektyw rynku ropy naftowej na rok 2020 bez wspomnienia o dalszych perspektywach kontynuacji rewolucji łupkowej.
Zainicjowana gdzieś pod koniec pierwszej połowy ubiegłej dekady rewolucja łupkowa nie kazała długo czekać na generowane przez siebie skutki.
Już teraz można zaryzykować i wyjść z tezą, że kończąca się dekada upływa właśnie pod znakiem tej rewolucji. USA urosły do rangi de facto największego producenta ropy na świecie, co spowodowało daleko idące geopolityczne roszady.
Impet, z jakim rewolucja łupkowa zmienia świat energii zdaje się przysłaniać niektórym faktyczny obraz, który rysuje się po drugiej stronie Atlantyku. Na szczęście nie wszyscy analitycy żyją tym, co się dzieje, ale wybiegają w przyszłość. Do takich na pewno należy Paul Horsnell, który w niektórych londyńskich kręgach uchodzi za prawdziwego guru od spraw ropy. Sam o sobie zwykł mówić, że jest jedynie jeszcze jednym wychowankiem cytowanego przeze mnie prof. Butlera.
Chcąc podsumować wyniki ostatnich badań i wypowiedzi Horsnella, wystarczy odwołać się do piosenki zmarłej w katastrofie lotniczej niemal 40 lat temu Anny Jantar, zatytułowanej "Nic nie może przecież wiecznie trwać". Rewolucja łupkowa nie jest wyjątkiem. Największym problemem wydaje się być spadająca produktywność tego sektora. W świetle systematycznie malejącej liczby odwiertów w USA, wzrost produktywności wydaje się konieczny. A do tego potrzebne są ceny kształtujące się na poziomie przynajmniej 65 dolarów.
Agencja Bloomberg prognozuje ceny na przyszły rok na poziomie niespełna 61 dolarów. Do tego dochodzi jeszcze jeden czynnik: liczba przeciwników ropy łupkowej rośnie, głównie z powodu obaw związanych z ochroną środowiska.
Wystarczy wspomnieć jedną z ostatnich decyzji szwedzkiego Riksbanku. Postanowił pozbyć się posiadanych przez siebie papierów emitowanych przez kanadyjską prowincję Albertę. Jako przyczynę decyzji podał niewystarczający, zdaniem banku, wkład Alberty w ochronę środowiska.
Nawet Greta Thunberg oskarżyła Kanadę o to, że jej władze nie czynią odpowiednio dużo na rzecz przyszłych pokoleń i zachęciła władze do przemyślenia polityki energetycznej.
Warto zauważyć, że Horsnell nie jest jedynym analitykiem dostrzegającym problemy, z jakimi zmaga się przemysł łupkowy i które mogą podkopać sens całego przedsięwzięcia w dłuższym okresie. Niektórzy stawiają nawet pytanie, czy nie dojdzie do krachu łupkowego.
Rzecz w tym, że rewolucja łupkowa była często rozpoczynana przez małe firmy, które zadłużały się, by sfinansować projekty. W obliczu niskich cen szanse na spłatę kredytów rysują się dość ponuro.
Powoli zbierające się czarne chmury nad sektorem łupkowym w Ameryce Północnej mogą oznaczać powrót lepszych nastrojów zarówno w Moskwie, jak i Rijadzie. Jeżeli obawy Paula Horsnella dotyczące sektora łupkowego potwierdzą się, to OPEC nie będzie w stanie wyobrazić sobie lepszego prezentu z okazji sześćdziesiątej rocznicy powstania. Czy tak się stanie - musimy poczekać na werdykt historii. Prawdopodobieństwo materializacji obaw Horsnella wydaje się być wysokie, jednak nie powinniśmy zapominać o założeniu z początku tego artykułu. To historia rezerwuje sobie prawo do oceny wybranego stulecia, dekady czy nawet dwunastu miesięcy. Rok 2020 na pewno nie będzie wyjątkiem.
Paweł Kowalewski
Ekonomista w Departamencie Operacji Krajowych Narodowego Banku Polskiego; specjalizuje się w zagadnieniach polityki pieniężnej
Opinie wyrażone przez autora nie reprezentują oficjalnego stanowiska NBP