Trzeba chronić ludzi, a nie "miejsca pracy"
To wcale nie globalizacja i wolny światowy handel spowodowały, że miliony ludzi w zamożnych krajach popadły w biedę. Przeciwnie - powodem był protekcjonizm i ochrona rodzimych czempionów. Trzeba chronić ludzi, a nie miejsca pracy - uważa Adam Posen, szef Peterson Institute for International Economics (PIIE), jednego a najważniejszych ośrodków badawczych na świecie.
- Fakty są takie, że od ponad 20 lat kolejne administracje prezydenckie wycofują Stany Zjednoczone z globalnej gospodarki, stawiając bariery dla globalizacji, a niesprawiedliwe dysproporcje w naszym społeczeństwie raczej się zwiększyły, niż zmniejszyły - mówił Adam Posen przed specjalną komisją Kongresu USA ds. nierówności gospodarczych i sprawiedliwego rozwoju.
- Globalizacja nie jest głównym źródłem żadnej z tych niesprawiedliwych dysproporcji - dodał.
W dawnym "Pasie Stali" upadł przemysł stalowy i węglowy, i zamienił się on w "Pas Rdzy". Symbolicznym miejscem jest miasto Detroit położone nad Wielkimi Jeziorami. Blisko jedna trzecia mieszkańców żyje w ubóstwie. Do tego dochodzą przestępczość, handel narkotykami - nie notowane niemal nigdzie indziej w USA. Miasto nie tylko rdzewieje, ale zamienia się w dżunglę. Z Detroit ucieka kto może. Według ostatnich danych Census Bureau liczba mieszkańców w 2020 roku wynosiła 639.111 osób, co oznaczało spadek o 10,5 proc. w ciągu 10 lat.
Mało kto pamięta jednak, że początek "końca" Detroit zaczął się już w latach 50. zeszłego wieku, kiedy mieszkało tam trzy razy więcej ludzi niż teraz i mniej więcej tyle, ile teraz w Warszawie. To wtedy wcześniej skoncentrowany przemysł motoryzacyjny zaczął się z miasta wyprowadzać i to wcale nie do Chin. Na początku do innych stanów. Potem także do Kanady i Meksyku. Zarządzający Fordem uznali, że trzeba szukać tańszych pracowników niż mający dużą siłę przetargową i uzwiązkowieni mieszkańcy stanu Michigan. Inne korporacje poszły w ślady Forda. Ale to nie Chińczycy "zabierali" przemysł Ameryce. To były decyzje amerykańskich korporacji.
Kapitał polityczny na ludziach dotkniętych rdzewieniem "Pasa Rdzy" i na frustracji biedniejących Amerykanów zbił w 2016 roku Donald Trump, obiecując zatrzymanie napływu imigrantów rzekomo zabierających pracę białym i rozprawę z Chinami, które mają z USA potężną nadwyżkę handlową. I choć biedni ludzie mu uwierzyli, to jego opowieść nie miała nic wspólnego z ekonomiczną rzeczywistością.
Komisja Kongresu powołana została po to, żeby zbadać nadużycia wynikające z nadmiernej koncentracji rynkowej i władzy korporacyjnej, ma tropić grupy interesu posiadające wpływ na władzę polityczną a także identyfikować spekulacje finansowe i manipulacje zakłócające funkcjonowanie realnej gospodarki, a w efekcie doprowadzające do spadku zatrudnienia.
Adam Posen twierdzi, że proces wycofywania się, czy też "oddzielania" USA od światowej gospodarki zaczął się już dwie dekady temu i to on jest powodem biednienia sporych, zwłaszcza mniej zaradnych rzesz amerykańskiego społeczeństwa oraz rosnących nierówności dochodowych. Słowem - Ameryka rdzewieje, bo wycofuje się, zamiast brać udział w kooperacji i konkurencji międzynarodowej.
W latach 80. zeszłego stulecia, a więc w czasach Ronalda Regana, który jest wzorem dla polityków chętnie zaglądających do podręczników ekonomii tzw. neoliberalizmu, czy też fundamentalizmu rynkowego, USA nałożyły ograniczenia na import samochodów z Japonii, cła na stal, ale przede wszystkim skutecznie prowadziły politykę osłabienia dolara w stosunku do walut głównych partnerów handlowych. Skutek protekcjonistycznych działań rządu? Średni dochód 20 proc. najbogatszych Amerykanów wzrósł w ciągu kilku lat o 48 proc., ale "przeciętnym" Amerykanom nie żyło się wcale lepiej. W tym okresie nastąpił spadek udziału wynagrodzeń ogółem w PKB.
- Te i podobne trendy w latach 80. były przede wszystkim wynikiem niszczenia związków zawodowych, sektorowej deregulacji, cięć w wydatkach socjalnych i edukacyjnych oraz regresywnych zmian w kodeksie podatkowym - mówił Adam Posen.
Kiedy światowy handel dynamicznie ruszył w latach 90. zeszłego stulecia - jego udział w globalnym PKB zwiększył się z 39 proc. w 1990 roku do 61 proc. w 2008 roku - USA miały w nim stosunkowo skromny udział. Tam udział handlu zagranicznego w PKB zwiększył się z 20 proc. w 1990 roku do 30 proc. w 2008 roku. Po poprzednim wielkim kryzysie finansowym USA albo wycofywały się z umów handlowych (jak z partnerstwa transpacyficznego) albo nie zawierały nowych, z wyjątkiem jednej umowy z Koreą Południową.
Co więcej, przez kilka ostatnich dekad polityka USA, w tym liberalizacja rynków finansowych, doprowadziła do tego, że amerykańskie korporacje zaanagażowały się głównie w transgraniczne fuzje i przejęcia. A równocześnie do Ameryki napływało coraz mniej bezpośrednich inwestycji zagranicznych, które z reguły tworzą miejsca pracy. Ich wartość spadła z ok. 13 mld dolarów w 2000 roku do 4 mld dolarów w 2019 roku. Wbrew antyimgranckiej retoryce Donalda Trumpa twarde dane pokazują, że imigracja do USA od lat 90. zeszłego stulecia także spada.
Protekcjonizm powoduje natomiast wzrost kosztów przedsiębiorstw, które muszą płacić więcej za importowane dobra pośrednie oraz konsumentów, którzy płacą więcej za importowane towary. Ostatecznie to ich właśnie obciążają cła i taryfy. A zwłaszcza tych biedniejszych.
- Błędne skupienie się na globalizacji odwraca uwagę od tych rzeczywistych problemów - mówił Adam Posen.
Od ponad 50 lat japońskie, niemieckie, koreańskie, a teraz chińskie towary coraz bardziej skutecznie wypierają z amerykańskiego rynku towary amerykańskie. Ale to wcale nie dlatego, że kraje te są "zagłębiami przemysłu". Nawet w krajach o najsilniejszym przemyśle udział zatrudnionych w tym sektorze nie przekracza 19 proc. siły roboczej i wciąż spada. Dlaczego? Z powodu postępu technologicznego. Przemysł wszędzie na świecie potrzebuje coraz mniej zatrudnionych.
Z powodu konkurencji chińskich towarów, czyli "chińskiego szoku", w latach 2000-2015 w produkcji przemysłowej w USA ubyło co najwyżej 2 miliony miejsc pracy, czyli ok. 130 tys. rocznie. Dla porównania - w USA każdego roku ok. 60 mln ludzi odchodzi z wykonywanej pracy, z czego ok. 20 mln z powodu zwolnień spowodowanych zamknięciem firm, restrukturyzacją, automatyzacją, kurczeniem się branż lub przeniesieniem lokalizacji przez pracodawców.
Tymczasem w większości przypadków polityka wspierania lokalnej społeczności w sytuacji, gdy dochodzi tam do silnego wzrostu bezrobocia czy też wspierania dotacjami lokalnego pracodawcy, by nie upadł, lub nie zmienił lokalizacji okazała się i nieskuteczna, i kosztowna. Co w takim razie powinien robić rząd?
- (...) potrzebne są uniwersalne świadczenia, które chronią jednostki i rodziny, zamiast chronienia miejsc pracy - mówił Adam Posen.
Rola państwa jest tu bardzo ważna, ale wcale nie powinna polegać na prowadzeniu "polityki przemysłowej". Rząd może np. dotować szybszy transport, aby ludzie mogli dojeżdżać na większe odległości. Może pomóc ludziom przygotować się do pracy w rozwijających się branżach. Może tworzyć zachęty do budowania bardziej przystępnych cenowo mieszkań w pobliżu miejsc, w których następuje wzrost zatrudnienia. Może w końcu zapewnić siatkę bezpieczeństwa dla ludzi zbyt starych, chorych na to, by próbować się przenieść. Ważne jest, żeby państwo dobrze zrozumiało swoją rolę.
Jacek Ramotowski