USA: Amerykański limit długu - akt trzeci

Od początku października temat negocjacji budżetowych w USA nie schodzi z czołówek serwisów informacyjnych. Jest to jeden z głównych czynników, który wymienia się wśród powodów korekty na amerykańskiej giełdzie. W obliczu wczorajszego porozumienia wszyscy odetchnęli z ulgą. Czy słusznie?

Zamieszanie wokół limitu zadłużenia powtarza się już po raz trzeci. Aż nazbyt dobrze znani są adwersarze i ich główne argumenty. Z jednej strony są republikanie z ich liderem w Izbie Reprezentantów Johnem Boehnerem na czele, którzy przekonują, że Ameryka potrzebuje głębokich reform w wydatkach by powstrzymać narastający dług publiczny. Z drugiej strony demokraci pod przywództwem Obamy, którzy owszem zgadzają się, że finanse publiczne trzeba uporządkować, ale nie godzą się, by działo się to w atmosferze szantażu. W efekcie, pierwszego października Kongres odciął dopływ pieniędzy do rządu federalnego. Republikanie grożą też, że nie podniosą limitu zadłużenia, który wyczerpie się już 17 października. Przy niezmienionej polityce wydatkowej pieniędzy starczy w takich warunkach co najwyżej do końca miesiąca. Co potem?

Reklama

Demokraci oraz i wielu analityków przekonują, że kraj może zbankrutować. Innymi słowy może nie być w stanie wywiązać się z płatności odsetek od obligacji, co miałoby mieć bardzo drastyczne konsekwencje na rynkach finansowych. Często można było przeczytać, że skutki bankructwa rządu USA byłyby daleko większe niż upadku Lehman Brothers.

Taki scenariusz od początku wydawał mi się zupełnie nieprawdopodobny. I to nie dlatego, żebym nie doceniał determinacji obu stron sporu. Demokraci przecież uparcie twierdzą, że nie negocjuje się z "szantażystami" w Kongresie. Wprawdzie dwa lata temu dokładne to robili (a wcześniej podobnie zachowywali się Bill Clinton czy Ronald Regan), ale teraz prezydent Obama jest w innej sytuacji, gdyż nie ubiega się już o reelekcję. Część winy za ewentualne spowolnienie lub recesję może wziąć na siebie bez większej szkody dla demokratycznego kandydata w przyszłych wyborach. Z kolei republikanie mają poczucie, że mimo większości w Izbie Reprezentantów nie są w stanie wymusić większej kontroli wydatków, której domagają się ich wyborcy. Dodatkowo dwa lata temu odnieśli pewien negocjacyjny sukces (automatyczne cięcia wydatków równe co do wartości wzrostowi długu publicznego), który stanowi granicę ustępstw.

Wczorajsze ustępstwa republikanów nie zmieniają istotnie obrazu sytuacji. Polegają w gruncie rzeczy na tym, że nieznacznie (choć bezwarunkowo) podniesiony zostanie limit zadłużenia, dzięki czemu będzie więcej czasu na negocjacje. Za kilka tygodni problem potencjalnego bankructwa powróci. Do tego czasu republikanie najprawdopodobniej planują zmianę strategii tak, by położyć większy nacisk na długoterminowe obciążenia budżetu.

W ciągu najbliższych dziesięciu lat wydatki na ochronę zdrowia ludzi starszych i ubezpieczenia społeczne mają wzrosnąć o prawie 80 proc., co grozi prawdziwym bankructwem, jeśli nie zmieni się odpowiednich ustaw. Tymczasem kwestia przymusowych ubezpieczeń zdrowotnych dla osób pracujących (tzw. "Obamacare") nie ma aż takiego znaczenia ekonomicznego, zaś jej znaczenie polityczne czują przede wszystkim wyborcy republikanów.

Czy już teraz należy się martwić, co będzie, gdy znowu USA zbliżą się do limitu zadłużenia? Moim zdaniem nie. Po pierwsze wciąż kompromis jest bardziej prawdopodobny niż próba sił polegająca na niepodniesieniu limitu i sprawdzeniu, jak zareaguje druga strona. Po drugie nawet gdyby USA nie mogły dalej się zadłużać, nie oznacza to automatycznego bankructwa. Codziennie rząd amerykański zbiera około 7 miliardów dolarów w różnego rodzaju daninach publicznych. Wydatki na płatności odsetkowe to jedynie miliard dolarów. Obama raczej nie zdecyduje się na zawieszenie obsługi zadłużenia.

Najprawdopodobniej w takiej sytuacji doszłoby do przejściowego zmniejszenia wypłacanych emerytur i zmniejszenia płac w budżetówce. Wywołałoby to prawdopodobnie spowolnienie wzrostu ze względu na przyhamowanie popytu konsumpcyjnego, ale jego skala byłaby raczej niewielka, gdyż wiadomo byłoby, że ma charakter przejściowy. W takich warunkach nie byłoby rozsądne ze strony przedsiębiorców, by ograniczać produkcję i zwalniać pracowników.

Po trzecie nawet gdyby doszło do zawieszenia obsługi długu publicznego, nie jest to równoznaczne z bankructwem. Na pewno reputacja papierów wartościowych amerykańskiego rządu nieco by ucierpiała, ale przecież wszyscy wiedzą, że takie techniczne bankructwo nie ma nic wspólnego z tym, czy w długim okresie rząd federalny jest wypłacalny, czy nie.

Nie byłoby więc najmniejszego powodu, by amerykańskie papiery skarbowe, które nie zapadają w ciągu najbliższych kilkudziesięciu dni, nie mogły dalej służyć jako zabezpieczenie transakcji, pełniąc nadal rolę bezpiecznego instrumentu.

Porównywanie technicznego bankructwa do kryzysu z 2008 roku, kiedy to banki rzeczywiście miały w swoich bilansach toksyczne aktywa o bliżej nieustalonej wartości, uważam za wielkie nadużycie. Gdyby nie padały z ust poważnych grup inwestycyjnych, uważałbym je wręcz za część machiny propagandowej demokratów, którzy starają się jak mogą, by zmiękczyć swoich adwersarzy, strasząc reakcją rynku. Jak do tej pory nie udaje się to - giełdy zachowują się bardzo spokojnie. Gdyby zaś spokój straciły, moim zdaniem należałoby to potraktować jako okazję do zakupów akcji.

Maciej Bitner

Główny Ekonomista Wealth Solutions

Wealth Solutions
Dowiedz się więcej na temat: kryzys | USA | zadłużenie | Barack Obama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »