Wstydliwa choroba gospodarki
Przysłowie powiada, że złej baletnicy zawadza rąbek spódnicy. Wiele wskazuje na to, że podobnie jest z naszą gospodarką. Kiedy jest słaba, to wiadomo - niedobrze. Ale kiedy rośnie w siłę ("Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej" - nawoływał Edward Gierek) - to też niedobrze.
Przekonaliśmy się o tym całkiem niedawno i to z najbardziej miarodajnych ust pana wicepremiera Jerzego Hausnera, znanego ze zbawiennego planu, który - niczym kiedyś Plan Sześcioletni - miał postawić nas z głowy na nogi. Zanim jeszcze wypisał się z SLD, pan wicepremier Hausner wyraził zaniepokojenie dalszym umacnianiem się złotego - że jak tak dalej pójdzie, to zagrozi to naszej gospodarce, bo pogorszy warunki eksportu, który gospodarki tej jest lokomotywą. Z kolei złotówka umacnia się, ponieważ umacnia się nasza gospodarka. Tak w każdym razie twierdzi pan Janusz Majcherek, wzięty publicysta "Rzeczpospolitej" i innych prestiżowych pism.
Wygląda zatem na to, iż gospodarce naszej najbardziej zagraża... umacnianie się naszej gospodarki! No proszę, kto by pomyślał! A to ci dopiero historia! Czy w tej sytuacji cokolwiek jeszcze może naszą gospodarkę uratować?
Co się "umacnia", a co "osłabia"?
Czy rzeczywiście znajdujemy się w takim położeniu bez wyjścia? Może nie jest tak źle, chociaż żeby dopuścić taką myśl, musielibyśmy zaryzykować świętokradcze podejrzenie, że pan red. Majcherek się myli. Na tym świecie pełnym złości nic wszelako nie jest wykluczone, więc możliwe jest też, że przyczyną umacniania się złotówki nie jest umacnianie się gospodarki, tylko coś zupełnie innego, być może odwrotnego.
W ogóle warto zastanowić się nad związkiem siły krajowej waluty ze stanem gospodarki kraju w sytuacji, kiedy pieniądze tworzone są z niczego, a w najlepszym razie - z papieru, którego wartość rynkowa nie jest znowu taka wielka. W ogóle warto zwrócić uwagę, że w takich np. naukach technicznych, czy medycznych, postęp widoczny jest gołym okiem.
Kiedyś, dajmy na to, towary transportowano wołami, czy końmi, a teraz samochodami, a nawet samolotami. Wszystko dzięki postępowi technicznemu. Za czasów Galena medycyna graniczyła z magią. Teraz też graniczy, zwłaszcza w postaci "naturalnej", mimo to jednak chirurdzy potrafią przeprowadzać operacje serca u dziecka jeszcze nie urodzonego, zaś chorzy dostają antybiotyki.
A co mamy w naukach ekonomicznych?
Według statystyk, w latach 1982 -1990, kraje rozwijające się, jak uprzejmie określa się kraje biedne i zacofane, uzyskały od krajów bogatych prawie bilion (1000 miliardów) dolarów tytułem pożyczek. W tym samym okresie kraje bogate odebrały z krajów rozwijających się około półtora biliona (1500 miliardów) dolarów tytułem zwrotu kredytów. Znaczy się - po staremu, podobnie, jak w głębokiej starożytności, tak naprawdę liczy się to, ilu kto ma niewolników, którzy będą na niego pracowali.
Rozumiał to doskonale biblijny autor, odnotowując obietnicę Boga Wszechmogącego złożoną narodowi wybranemu, że "będziesz pożyczał wielu narodom, a sam od nikogo nie będziesz pożyczał; będziesz panował nad wielu narodami, a one nad tobą nie zapanują" (Pwt. 15.6.). Wynika z tego, że już w głębokiej starożytności wszyscy rozumieli, iż zapożyczanie się nie powoduje żadnego umacniania gospodarki, tylko uzależnienie ekonomiczne i polityczne. Tymczasem wielu współczesnych ekonomistów polskich sprawia wrażenie, jakby zupełnie tego nie rozumieli. Czy w takiej sytuacji można mówić o jakimś postępie w naukach ekonomicznych?
Ile obligacji trzeba sprzedać?
Według Ministerstwa Finansów, dług publiczny na koniec listopada ub. roku osiągnął 130,2 mld dolarów, a nie jest to ostatnie słowo, bo według prognoz w roku 2005 wzrośnie do 174 mld dolarów, w roku 2006 - do 194 mld dolarów, a w roku 2007 - do 210 mld dolarów. Koszty obsługi też odpowiednio wzrosną: w roku 2005 - 27 mld zł, w roku 2006 - ponad 34 mld zł, a w roku 2007 - ponad 35 mld zł. Oczywiście są to tylko optymistyczne prognozy, a w rzeczywistości kwoty te zostaną pewnie przekroczone być może nawet po stachanowsku.
Wyobrażacie sobie Państwo, ile obligacji trzeba sprzedać lichwiarzom, żeby bilans wyszedł na zero, a przynajmniej - żeby sprawiało to takie wrażenie? Lichwiarze ożywieni nadzieją "zysku bez ryzyka" potrzebują złotówek, żeby zapłacić za obligacje i zamieniają swoje dolary i euro na złotówki, które w ten oto właśnie sposób się "umacniają".
Ponieważ eksporterzy za wyeksportowany towar dostają euro lub dolary, ale podatki muszą płacić w "umocnionych" złotówkach, to okazuje się, że eksport, którym tak żeśmy się rajcowali po przyłączeniu do Unii, wcale nie jest żadnym interesem. Co tu dużo gadać; biednemu zawsze wiatr w oczy. Jeśli złotówka będzie się w ten sposób nadal "umacniała", to obawy pana wicepremiera Hausnera mogą się ziścić szybciej, niż myślimy.
Samograj gospodarczy
Bo nie tylko my myślimy. Inni też myślą i wyciągają wnioski, że skoro rząd postanowił utrzymywać się przy pozorach życia poprzez postępujące zadłużanie państwa, to jest to okazja do zrobienia świetnego interesu. "Dla naszych zuchów to jest gratka za wroga mieć takiego dziadka!" Dalejże mu pożyczać, a już on sam zedrze ze swoich "obywateli" ostatnią koszulę i w ten sposób obróci cały naród w niewolników lichwiarzy.
Krótko mówiąc, postąpią z nami tak samo, jak egipski Józef z tamtejszymi chłopami, oczywiście nie oznajmiając nam tego wprost. Przeciwnie - lichwiarze będą obsypywali nas komplementami, jacyśmy to niezależni i samorządni, ale procenty ściągną od rządu bez miłosierdzia, no a rząd - z nas. Ten mechanizm już uzupełniany jest przymusem ekonomicznym, skłaniającym coraz to więcej osób do wyjazdu do krajów "starej" Unii, by wykonywać tam proste lub przykre prace.
Zarobione tam pieniądze ludzie ci przekazują lub przywożą do Polski. W ten sposób tworzy się siła nabywcza tubylców, dzięki czemu będą oni w stanie zapłacić za towary importowane ze "starej" Unii, zaś pieniądze wrócą tam, skąd wyszły. "Będziesz pożyczał wielu narodom, a sam od nikogo nie będziesz pożyczał...".
A gdyby tak...
Wyobraźmy sobie przez moment, że złotówka, podobnie jak inne waluty, nie jest "pusta", tylko oznacza jednostkę wagową złota. Krótko mówiąc - że złotówka odpowiada 1 gramowi złota, podczas gdy amerykański dolar - 3 gramom i że w każdej chwili można wymienić jedne i drugie banknoty na złoto, jeśli tylko ktoś sobie tego życzy. Czy w tej sytuacji pan wicepremier Hausner musiałby martwić się "umacnianiem" złotówki?
Nie musiałby, bo ani złotówka by się nie "umacniała", ani dolar by się nie "osłabiał", więc nic nie zagrażałoby polskiemu eksportowi, będącemu lokomotywą naszej gospodarki. Większy eksport oznaczałby, że do Polski napływa więcej francuskiego, czy amerykańskiego złota, które miałoby cały czas tę samą wartość, pozostając przecież złotem, bez względu na kraj pochodzenia, czy miejsce pobytu. Zwiększyłyby się zatem możliwości polskich konsumentów, czyli osiągnięty zostałby cel, dla którego w ogóle istnieje gospodarka.
Nie wiadomo tylko, czy w tych okolicznościach potrzebna byłaby nam jeszcze Rada Polityki Pieniężnej, podobnie, jak nie wiadomo, czy w Stanach Zjednoczonych utrzymałaby się dyktatura ekonomiczna pana Alana Greenspana, który zmniejsza albo zwiększa stopę procentową w zależności od tego, czy wypadnie mu orzeł, czy reszka.
Stanisław Michalkiewicz