Wyższe stopy w USA odciągną kapitał z Europy

W cieniu wojny w Ukrainie podejmowane są decyzje w sprawie stóp procentowych, które mają gigantyczne przełożenie na globalne kierunki przepływu kapitału. Amerykański bank centralny Fed pierwszą podwyżką dał inwestorom sygnał, że era taniego kredytu odchodzi do historii. Skoro za Atlantykiem będzie można więcej zarobić, wpłynie to na notowania amerykańskich obligacji skarbowych i dolara, które będą przyciągać pieniądze z innych części świata, w tym z Europy.

Pomagajmy Ukrainie - Ty też możesz pomóc

Marcowa decyzja Fed o podwyżce głównej stopy o 0,25 pkt. proc. do 0,25-0,50 proc. w zasadzie nie była żadnym zaskoczeniem dla rynków. Zdecydowanie większym byłoby, gdyby do niej... nie doszło, np. z uwagi na czynniki geopolityczne związane z wojną na Ukrainie. Jednak Fed zrobił, jak zapowiadał, i będzie to miało niezwykle doniosłe skutki dla innych obszarów gospodarczych i państw, w tym strefy euro i Polski. Dlatego nikt nie może powiedzieć: "nasza chata z kraja" i nie interesuje mnie, co robią Amerykanie ze stopami procentowymi. I to przynajmniej z kilku powodów.

Reklama

Wyższe stopy są jak magnes - przyciągają inwestorów, którzy liczą na wyższy zwrot z inwestycji. To one przesądzają w dużej mierze dokąd i ile płynie kapitału, kto może go otrzymać, a przede wszystkim po jakiej cenie. Podwyżka stóp w Ameryce jest pierwszą od 2018 roku, ale zapowiada coś znacznie bardziej doniosłego niż jedynie kredyt droższy o "ćwiartkę". To prawdziwy początek końca ery taniego pieniądza, która zapanowała na świecie od kryzysu finansowego w 2008 roku - wówczas cięto stopy do prawie zera, aby ratować gospodarkę i miejsca pracy w USA. Miało być to tymczasowe wsparcie, aż gospodarka stanie na nogi, a wielkim instytucjom finansowym przestanie zaglądać w oczy bankructwo, jak to się stało z legendarnym bankiem Lehman Brothers. Ale jak to w życiu bywa, coś z założenia tymczasowego trwało w najlepsze przez ponad dekadę, a kumulacją polityki taniego kredytu była pandemia COVID-19, która skłaniała banki centralne do utrzymywania możliwie jak najniższych stóp, a także dodatkowo zalewania świata dodrukowanym pieniądzem, aby łagodzić skutki gospodarczych lockdownów. Sęk w tym, że przy okazji takiej polityki wyhodowano sobie inflację: początkowo aktywów (szaleńczy wzrost cen akcji, obligacji czy nieruchomości), a następnie konsumencką. I właśnie wymknięcie się tej ostatniej inflacji spod kontroli było ostatecznym sygnałem dla Fed, że dłużej nie można kontynuować polityki super taniego kredytu. W lutym inflacja konsumencka (CPI) podskoczyła w USA aż do 7,9 proc. i była na najwyższym poziomie od czterech dekad. Wszystko dzieje się w ekspresowym tempie  - w zaledwie rok wskaźnik urósł prawie pięciokrotnie (!).

O ile inflacją aktywów mało kto się przejmował, a już najmniej inwestorzy finansowi liczący grube zyski, to taki wyskok inflacji konsumenckiej stał się poważnym problemem nie tylko gospodarczym, ale i politycznym. Bo powszechna drożyzna niepokoi wyborców, którym topnieją budżety domowe do dyspozycji i oszczędności. Dla banku centralnego USA był to ostatni sygnał do działania, aby rozpocząć hamowanie wzrostu cen. A to dopiero początek. Rynek oczekuje, że marcowa podwyżka w USA o "ćwiartkę" to inauguracja tegorocznego całego cyklu podwyżek, który może się zakończyć dopiero po 5-6 decyzjach o podobnej skali. Wojna z inflacją będzie prowadzona nie tylko na froncie stóp procentowych. Widząc rosnące zagrożenie Fed już pod koniec zeszłego roku ograniczył skup obligacji (u uproszczeniu - dodruk dolarów), a w tym roku go zakończył. Czyli nie dość, że kapitał w USA będzie coraz droższy, to nie będzie namnażany.

To wszystko będzie miało swoje konsekwencje dla reszty świata, który bacznie obserwuje co robią bankowe "grubasy". O ile wcześniejsze, bo już w zeszłym roku, podjęcie walki z inflacją za pomocą podwyżek stóp przez banki centralne w Polsce, Czechach czy na Węgrzech mogło przejść prawie niezauważone w realiach globalnych, bo to niewielkie gospodarki, w dodatku z lokalnymi walutami, to decyzja Fed ma zupełnie inny ciężar gatunkowy. W polityce monetarnej, tak jak na giełdach, "mniejsi" zawsze patrzą na "większych" i starają się ich naśladować, aby nie zostać w tyle i nie stracić. Prawie równolegle z Fed stopy podniósł w marcu, już po raz trzeci z rzędu, także Bank Anglii, gdzie szaleje inflacja niewidziana od trzedziestu lat. Jednak cel zbicia inflacji to nie jedyna motywacja, aby gonić stopami Amerykę. Liczy się także konieczność zatrzymania u siebie kapitału, który swobodnie przemieszcza się po świecie szukając jak najwyższych stóp zwrotu. A skoro kapitału będzie coraz mniej, to konkurencja o niego coraz większa. A inwestorzy zawsze pójdą tam, gdzie dostaną - mówiąc kolokwialnie - wyższy procent. Więc bliska perspektywa jeszcze 5-6 podwyżek stóp w USA jest dla nich niezwykle kusząca. Pozostałe wielkie banki centralne, chcąc nie chcąc, będą musiały podążać szlakiem wytyczonym przez Amerykanów. Chyba, że jest się... Europejskim Bankiem Centralnym (EBC), który może mieć z tym gigantyczny problem z kilku przyczyn. Otóż stopy procentowe utrzymywane EBC są nadal na zerowym poziomie, ponieważ wzrost ceny kredytu może wpędzić w tarapaty najbardziej zadłużone państwa strefy euro, na czele z Grecją czy Włochami. Gdyby zagroziła im niewypłacalność, to mielibyśmy powtórkę kryzysu strefy euro sprzed dziesięciu lat, kiedy o mało się nie rozpadła z powodu bankructwa kilku najsłabszych państw. Dziś problem byłby jeszcze większy, bo nie dość, że najwięksi dłużnicy nie pospłacali choć części zobowiązań, to przez ostatnie lata nadal się chętnie zadłużali.

BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

Zerowy koszt kredytu w EBC jest faktycznie kołem ratunkowym jakiego trzymają się najbardziej zadłużone rządy. Dlatego decyzja o ewentualnej podwyżce stóp procentowych w strefie euro ma charakter bardziej polityczny niż ekonomiczny, choć inflacja przekroczyła tam już 5 proc. i stała się równie poważnym problemem jak w USA czy Wielkiej Brytanii. Szczególna sytuacja panuje w Niemczech, które historycznie mają tragiczne doświadczenia ze skutkami wysokiej inflacji, i gdzie rośnie społeczna złość na wzrost cen - wszak godząc się na zastąpienie marki przez euro rząd w Berlinie zawarł niepisaną umowę społeczną, że nowa europejska waluta będzie to tak samo stabilna i budująca dobrobyt jak "stara, dobra" marka. W konsekwencji EBC jest między młotem i kowadłem: z jednej strony powinien podnosić stopy, aby walczyć z inflacją i nie dopuścić do odpływu kapitału, z drugiej podwyżkami może "ugotować" swoich największych dłużników. Każda decyzja jest obarczona ogromnym ryzykiem. Jednak można przypuszczać, że dalsze konsekwentne podwyżki stóp przez Fed nie pozostawią wyjścia EBC. I nie inflacja będzie decydującym czynnikiem, ale determinacja w celu powstrzymania odpływu kapitału do USA. Inaczej inwestorzy będą pozbywać się europejskich aktywów, np. obligacji, i uzyskane euro zamieniać na dolary, aby przerzucić je do Ameryki. Stąd trudne czasy mogą nastać dla notowań euro, które i tak jest pod presją ze względu na wojnę na Ukrainie i jej skutki związane np. z cenami i dostępnością surowców i energii. Można sobie wyobrazić scenariusz, w którym - bez podwyżek stóp procentowych przez EBC - kurs eurodolara będzie systematycznie spadać wraz z kolejnymi wieściami z USA o podwyżkach stóp. W tej grze o globalny kapitał strefa euro może boleśnie przegrać, co i tak na koniec uderzy w europejskich dłużników, bo ich obligacje będą wyprzedawane, coraz drożej będą zaciągać nowe pożyczki i więcej przeznaczać na obsługę zadłużenia. I takie groźne pomruki można już obserwować na rynku długu: bo rosną rentowności obligacji - gracze każą sobie coraz bardziej słono płacić za ryzyko.

Zatem strefa euro może ucierpieć na odpływie kapitału do USA w dwójnasób: jej dług będzie niechciany jako mało atrakcyjny z powodu utrzymywania zerowych stóp procentowych, ale będą także konsekwencje walutowe. Za surowce na świecie płaci się bowiem w dolarach, tak są już ułożone te rynki, zatem im mocniejszy dolar, tym droższe będą w Europie surowce, w tym ropa czy gaz. Jeśli istotnie efektem wojny na Ukrainie będzie odcięcie Unii Europejskiej od importu surowców z Rosji, to musi sprowadzać je z innych części świata, płacąc w mocnym dolarze. Także z tego powodu masowy odpływ kapitału do USA byłby niewskazany, bo np. paliwa drożałyby na stacjach benzynowych nie tylko w takt wahań cen na giełdach światowych, ale także niekorzystnych różnic kursowych walut. Oczywiście mocny dolar w pewnym momencie odbije się czkawką także w Ameryce, bo eksportowane stamtąd towary będą relatywnie drogie, ale zanim to nastąpi, Europę mogą czekać trudne czasy.

Podsumowując: kto szybciej będzie podnosić stopy procentowe na świecie w ślad za Fed, ten wygra walkę o przyciągnięcie lub przynajmniej zahamowanie odpływu kapitału, a jednocześnie umocni swoją walutę, także wobec dolara. Kto zostanie z tyłu, zobaczy światła uciekającego pociągu z zagracznymi inwestorami i zapłaci za to osłabieniem swojej waluty oraz obligacji.

Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Autor felietonu prezentuje własne poglądy

***

Felietony Interia.pl Biznes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »