Felieton Gwiazdowskiego: Oto dlaczego rząd tak dba o najniższe wynagrodzenia
Łaskawy rząd w swojej łaskawości chce podwyższyć łaskawie minimalne wynagrodzenie. Z 2800 zł na 3000 zł. Brutto oczywiście. Brutto dla pracownika oczywiście. Z jednej strony rząd liczy na ponowne pobudzenie swojego elektoratu - przecież Mateusz Morawiecki, jak nie wiedział, że go nagrywają, powiedział, "że też ludzie są tacy głupi, że to działa". Ale dba też o siebie. Podwyższając minimalne wynagrodzenie, zwiększa wpływy podatkowe.
Jak ktoś zarabia brutto 2800 zł, to jego pracodawca płaci dodatkowo rządowi 573 zł. Razem pracodawca wydaje 3373 zł. Pracownik otrzymuje z tego netto 2062 zł, a rząd - 1311 zł. Na podwyżce minimalnego wynagrodzenia o 200 zł pracownik zyska 141 zł. (będzie otrzymywał 2203 zł), a rząd zyska - 104 zł! A pracodawca zapłaci w sumie więcej o 245 zł.
Im wyższe najniższe wynagrodzenie, tym rząd więcej zabiera. To jest główny powód, dla którego tak dba o te wynagrodzenia. A przecież wynagrodzenie to nie jedyny koszt zatrudnienia.
Ale to nie wszystko. Część pracodawców to przedsiębiorcy. Z tego powodu, że mają zapłacić więcej pracownikowi za jego pracę i więcej zapłacić rządowi za pracę pracownika, to jeszcze więcej będą musieli zapłacić sami za prowadzenie przez siebie działalności gospodarczej. Ich składka na ZUS obliczana jest bowiem na podstawie minimalnego wynagrodzenia (dla tych, którzy korzystają ze stawek preferencyjnych) albo na podstawie prognozowanego średniego wynagrodzenia, a wynagrodzenie średnie wzrasta, jak wzrasta minimalne. Rząd skorzysta i na tym.
Ale jaki jest sens określania wynagrodzenia minimalnego - w takiej samej wysokości w Warszawie i na Podlasiu? Z ekonomicznego punktu widzenia nie ma sensu żadnego. Ma natomiast przyczyny społeczno-polityczne. Przy czym ze społecznego punktu widzenia też jest to bez sensu. Natomiast z politycznego punktu widzenia ma ona sens ogromny. Oczywiście dla polityków. No i dla niektórych z ich klientów wyborczych.
Gene Callahan pisał, że grał kiedyś w zespole reggae. Pracowali za stawki niższe od konkurencji, a czasami grywali za darmo. Dzięki temu zdobywali pozycję na rynku, na który by nigdy nie weszli, gdyby obowiązywało "wynagrodzenie minimalne". Wystąpił więc z przewrotnym pomysłem wprowadzenia ustawowego minimum ceny akcji spółek, ciekaw jak zareagują zwolennicy "wynagrodzenia minimalnego". Powinni być zachwyceni. A jednak nie byli. Szkoda tylko, że nie dostrzegają absurdu w całej jego rozciągłości, lecz tylko we fragmencie. Ja w swoim życiu też pracowałem "na czarno". I pisząc o wynagrodzeniu minimalnym, zawsze dziękuję tym, którzy mnie zatrudniali za mniej, niż ono wynosiło.
Oczywiście ci, którzy chcą, żeby rząd coraz bardziej podnosił wynagrodzenie minimalne... mają rację. Bo skoro musi ono istnieć, to przecież wyższe jest lepsze od niższego! Nieprawdaż? Dlaczego więc tylko 3000 zł? A nie 5000? Oczywiście im wynagrodzenie minimalne jest wyższe, tym niższa jest szansa na znalezienie pracy przez osoby, które są do niej nieprzygotowane i mogą jedynie wykonywać stosunkowo proste czynności. Wynagrodzenie minimalne jest bowiem z założenia wyższe niż rynkowa wartość pracy niektórych pracowników - inaczej nie byłoby potrzebne.
Wynagrodzenie to cena pracy. Ceny mogą być rynkowe albo urzędowe. Cena urzędowa może być ceną maksymalną, minimalną lub ceną sztywną. Cena urzędowa - w tym minimalne wynagrodzenie za pracę, które jest ceną minimalną pracy - może być ceną zbliżoną do rynkowej (najczęściej przez przypadek) albo nie.
Cena urzędowa odbiegająca od rynkowej może być poniżej lub powyżej ceny, jaka ukształtowałaby się na rynku. Pisałem kilka lat temu, że rynek pracy zmieni się z rynku pracodawcy na rynek pracownika. Cena pracy jest - jak każda inna - wypadkową podaży i popytu. O tym, że podaż pracy będzie malała było wiadomo - wystarczyło spojrzeć w tablice demograficzne. Że popyt będzie rósł, też było pewne - nie wiadomo było tylko kiedy. Okazało się, że rośnie właśnie teraz.
Jak działa system cen? Minimalna cena sprzedaży (w naszym przypadku cena pracy - czyli wynagrodzenie), na jaką gotów jest się zgodzić sprzedawca (w naszym przypadku pracownik), musi być niższa niż maksymalna cena zakupu, jaką gotów jest zapłacić nabywca (w naszym przypadku pracodawca).
W modelu wymiany izolowanej dwóch podmiotów mających dwa dobra do wymiany cena zostanie ustalona w zakresie pomiędzy maksymalną ceną kupna i minimalną ceną sprzedaży. W przypadku konkurencji po stronie sprzedawców lub nabywców wysokość ceny będzie równa lub niższa niż maksymalna cena zakupu najbardziej zainteresowanego nabywcy i wyższa niż maksymalna cena zakupu następującego w kolejności najbardziej zainteresowanego nabywcy.
W przypadku jednostronnej konkurencji wielu nabywców (pracodawców) i jednego sprzedawcy (pracownika) wysokość ceny (wynagrodzenia) znajdzie się pomiędzy maksymalną ceną kupna najbardziej zainteresowanego (gotowego zaoferować najwyższą cenę) nabywcy i jego najbardziej groźnego pod tym względem konkurenta, umożliwiając nabycie danego dobra (zatrudnienie pracownika) pierwszemu i uniemożliwiając drugiemu. W tym modelu ograniczenie zakresu cen podlegających negocjacji (wynagrodzenia) zmierza w kierunku podwyższenia ceny, z korzyścią dla sprzedawcy (pracownika).
W przypadku jednostronnej konkurencji wielu sprzedawców (pracowników) i jednego nabywcy (pracodawcy) sytuacja jest dokładnie odwrotna. Gdy przybywa sprzedawców (pracowników) każdy próbuje przebić ofertę rywala, obniżając cenę! W efekcie zostaje ona ustalona na poziomie pomiędzy minimalną ceną sprzedaży drugiego i pierwszego z najbardziej zainteresowanych sprzedażą konkurentów.
Z kolei w modelu konkurencji i po stronie nabywców i sprzedawców (pracodawców i pracowników), nabywcy (pracodawcy) rozpoczynają "negocjacje" od zaoferowania jak najniższych cen (wynagrodzenia), a sprzedawcy (pracownicy) od żądania jak najwyższych, jaką, ich zdaniem, mogą otrzymać.
Do transakcji nie dojdzie, jak długo istnieć będzie gotowość zaoferowana wyższej ceny przez niektórych nabywców (pracodawców), a sprzedawcy (pracownicy) będą wiedzieli o tym fakcie lub na odwrót: gdy istnieć będzie gotowość zaoferowania niższej ceny przez niektórych sprzedawców (pracowników), a nabywcy (pracodawcy) będą o tym fakcie wiedzieli.
W miarę wzrostu oferowanej ceny, dysproporcja pomiędzy oferowaną na sprzedaż ilością danego dobra (pracy) i tą jego ilością, którą nabywcy byliby gotowi kupić po danej cenie, zmniejsza się. Jednak dopóki ta druga wielkość jest większa od pierwszej następuje wzrost ceny. Z odwrotną sytuacją mamy do czynienia, gdy początkowa cena (żądane wynagrodzenie) danego dobra (pracy) jest zbyt wysoka - nie ma chętnych do jej zapłacenia po stronie nabywców (pracodawców), więc rywalizacja po stronie sprzedawców (pracowników) prowadzi do obniżenia ceny (wynagrodzenia).
W ostatnich latach rynek sam sprawił, że wynagrodzenia w skali kraju rosną. Rząd sprytnie pokazywał, że to jego zasługa. I to jest kolejna korzyść rządu - tym razem polityczna. Ale czy po pandemii nadal tak będzie? A to już nie będzie zmartwienie tego rządu.
Robert Gwiazdowski
Autor felietonu wyraża własne opinie.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami