Lekarzy za mało na pandemię
Rośnie migracja pracowników medycznych w skali globalnej. Stany Zjednoczone i Wielka Brytania to kraje zatrudniające najwięcej zagranicznych lekarzy. Także dla polskiej medycyny korzystne byłoby większe otwarcie na lekarzy imigrantów.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Polska jest na końcu UE jeśli chodzi o liczbę lekarzy czy pielęgniarek na 1000 mieszkańców. Od 2000 do 2017 r. liczba lekarzy wzrosła zaledwie o 6 proc., podczas gdy w Korei Płd. dwukrotnie, w Hiszpanii o 42 proc., a w Niemczech o 31 proc.
Przyczyny niedostatku lekarzy są rozmaite. Ich wynagrodzenia w Polsce wzrosły, ale dopiero niedawno. Ocenia się, że średnia pensja na etacie może wynosić 6000 zł brutto, ale dochodzą liczne dodatkowe prace, konsultacje i zajęcia, które wprawdzie dają pieniądze, ale wysysają z ludzi prawie wszystkie soki. Leczenie to trudny zawód, sukces w nim osiągają najwytrwalsi w zdobywaniu wiedzy i doświadczeń. Yuppies w białym kitlu spotka się rzadko. Laury, o ile zostaną przyznane, nakładane są na skronie raczej w drugiej połowie kariery. To samo dotyczy nabijania przez lekarzy kont w bankach.
Naczelna Izba Lekarska ocenia, że minimum 15 tys. polskich lekarzy pracuje za granicą. Faktyczna liczba jest zapewne wyższa.
Zadecydowały czynniki ekonomiczne, ale także zawodowe - w lepszych warunkach łatwiej o większą wiedzę i doskonalsze umiejętności. Skutki medycznego ubytku emigracyjnego dla Polski są gorsze niż opisujące go liczby. Za chlebem i spełnieniem zawodowym wyjechali najbardziej przebojowi ludzie, którzy umieją zmierzyć się z ryzykiem i wziąć sprawy we własne ręce. Tacy powinni być wszyscy lekarze.
Nie mówi się o tym głośno, ale na liczbę lekarzy praktykujących w Polsce wpływają też czynniki rynkowe. Jako grupie lekarzom jest lepiej, gdy jest ich mniej. Wobec rosnącego, a i tak dużego popytu i niskiej podaży są jeszcze potrzebniejsi. Bramy prowadzące do praktyki lekarskiej są zamknięte i nie są uchylane z entuzjazmem. Zbyt mała liczba studiujących adeptów, trudne warunki zdobywania specjalizacji, feudalny system ordynatorów-panów i władców na oddziale, nieprzekraczalne w krótkim czasie bariery wejścia dla lekarzy spoza Polski. Poza indywidualnymi głosami nie słychać w tej sprawie zgodnego chóru krytyki ani ze strony luminarzy medycyny, ani polityków.
Lekarze są ofiarami pandemii. To było nie do uniknięcia. Być może będzie to grupa zawodowa, w której COVID-19 zbierze relatywnie największe żniwo. Uwagę przykuwa przykład z Wysp Brytyjskich. W Londynie zmarł doktor Adil el-Tayar - uznany transplantolog, autor wielu prac naukowych, z pochodzenia Sudańczyk. W szpitalu w Herefordshire - hrabstwie graniczącym z Walią, gdzie pracował z chorymi na COVID-19 - dopadł go koronawirus i uśmiercił.
Takich przypadków było i będzie niestety znacznie więcej, ale doktora el-Tayar wyróżnia co innego. W 1982 r. skończył studia w Sudanie, jednym z najuboższych państw świata. Gdzie wydziałowi medycznemu Uniwersytetu w Chartumie daleko do elitarnych szkół brytyjskich, ale też i polskich. A jednak. Dziesięć lat później wyjechał z Sudanu do Londynu, żeby uczyć się sposobów leczenia i przeszczepów nerek. Uznano jego afrykański dyplom, pozwolono pracować i nie tylko zarobić, ale i zrobić karierę. Po prawie 20 latach wrócił jako uznany transplantolog w swoje strony, jednak wojna, ciągłe zamieszki i obawa o los rodziny zmusiły go do ponownego wyjazdu do Anglii.
Przypadek dzielnego Sudańczyka uhonorowanego jak należy przez Wielką Brytanię nie jest wyjątkowy. Jedna trzecia lekarzy zatrudnionych w publicznej Narodowej Służbie Zdrowia (NHS) to niegdysiejsi lub niedawni imigranci oraz ich potomkowie, głównie z Indii i Pakistanu. Napływowi lekarzy sprzyja oczywiście imperialno-kolonialna przeszłość kraju. Przeszłość ta sprawia, że biali Brytyjczycy nie oglądają się na ulicy za ludźmi o ciemnej skórze. Wielka Brytania nie jest wolna od napięć na tle etnicznym lub religijnym, ale czasami można mieć wrażenie, że więcej emocji budzą biali emigranci, głównie Polacy i Rumuni, niż Azjaci czy Afrykanie. Oficjalne statystyki rządowe podają, że wśród doktorów praktykujących w przychodniach i szpitalach prowadzonych przez NHS tylko 56 proc. stanowią biali, 30 proc. to Azjaci (bez Chińczyków), po kilka procent jest Afrykanów, Chińczyków i osób o mieszanym pochodzeniu etnicznym. 10 proc. nie udzieliło odpowiedzi w sprawie swego pochodzenia etnicznego. Zupełnie inne są proporcje wśród ogółu pracowników NHS. Na 1,2 miliona osób, w tym 112 tys. lekarzy, aż 82 proc. to biali. Czy bylibyśmy w stanie wyobrazić sobie, że co trzeci doktor u nas jest imigrantem, a Polacy od pokoleń to głównie personel pomocniczy oraz urzędnicy od faktur?
The New York Times dogrzebał się danych, według których na jednym lekarzu z zagranicznym dyplomem brytyjski podatnik oszczędza aż 270 tys. dol. To mniej więcej koszt wykształcenia nowego lekarza. W rachunku spod bardzo grubego palca daje to łącznie aż 10 mld dol. wydanych przez inne kraje na kształcenie doktorów leczących Brytyjczyków. Prawidłowość tego oszacowania nie jest pewna, może być mocno zawyżona. Z drugiej strony, ponoszone w kraju wydatki na edukację dają zarobić wykładowcom i podnoszą wartość PKB. Ale najważniejsze jest to, że jest komu leczyć.
I jeszcze jeden aspekt. Cytowany przez NYT dr Annez Esmail, klinicysta i akademik z Uniwersytetu w Manchesterze, zwraca uwagę, że kiedyś lekarze-imigranci kierowani byli głównie do zapuszczonych placówek i domów opieki na głębokiej, brytyjskiej prowincji. Oddawano im także dość lekką ręką tzw. interes kopciuszkowy, czyli praktyki rodzinne oraz opiekę geriatryczną. Paradoksalnym skutkiem był rozkwit dzisiaj dwóch potężnych filarów brytyjskiej ochrony zdrowia.
Ciemną stroną brytyjskiego podejścia jest drenowanie biednych państw z bardzo skromnych zasobów lekarzy kształconych nieporównanie większym wysiłkiem finansowym i intelektualnym niż w dawnym imperium. Wymiar etyczny jest jednoznacznie zły, ale czy ktoś jeszcze wierzy, że świat jest dobry?
Strategię pijawki stosują też Stany Zjednoczone, ciągle najpotężniejsze (i długo jeszcze) państwo świata, pomnażające swoje olbrzymie zasoby niemal co roku, od dobrze ponad dwóch stuleci. W USA imigranci stanowią ponad 1/4 lekarzy. I właśnie Stany oraz Wielka Brytania są na czele zestawienia obrazującego rozmiary emigracji lekarzy do państw rozwiniętych, współpracujących w ramach OECD. W liczbach bezwzględnych najwięcej zagranicznych lekarzy zatrudniają Amerykanie.
Przepływy medyków są coraz większe. Z pracy ogłoszonej w 2019 r. przez OECD ("Recent Trends in International Migration of Doctors, Nurses and Medical Students" - "Najnowsze, trendy emigracyjne lekarzy, pielęgniarek oraz studentów medycyny" - tłum. red.) wynika, że w państwach OECD udział lekarzy urodzonych w innych krajach niż te, w których pracują, wzrósł w 2016 r. do 27 proc. Ogółem w 2016 r. było ich niemal pół miliona. Nowszych, zweryfikowanych danych jeszcze nie ma, ale biorąc pod uwagę natężenie globalizacji w ostatnich latach, teraz jest takich osób zapewne więcej. Gdyby zaś rozszerzyć obszar badawczy na cały świat, to liczba lekarzy-imigrantów na pewno idzie w miliony.
Podobnie jest z kadrą pielęgniarską. W latach 2010/2011 - 2015/2016 jej liczebność ogółem wzrosła w państwach członkowskich o 10 proc., ale liczba zagranicznych pielęgniarek w tym czasie wzrosła o 20 proc. W efekcie pięć lat temu udział pielęgniarek-imigrantek w OECD wynosił 16 proc., a ich liczba sięgała 550 tysięcy.
W Polsce odsetek lekarzy z "importu" jest tak nikły, że komputer OECD miał trudności, żeby ich w ogóle dostrzec. W okresie 2010/2011 (danych za późniejsze lata brak) pracowały u nas niecałe 3 tys. lekarzy urodzonych poza Polską, co stanowiło 2,7 proc. wszystkich. Zagranicznych pielęgniarek było w Polsce 595, w porównaniu z Niemcami (218 tys. w 2016 r.), gdzie wyjechało mnóstwo naszych - tyle, co kot napłakał.
W OECD jesteśmy pod tym względem najbardziej autarkiczni, nieco większym odsetkiem legitymuje się Turcja i Słowacja. Reszta stara się czerpać z medycznej krynicy zagranicznej jak najpełniejszymi garściami, choć i tak jest od nas i bogatsza, i lepsza w ochronie zdrowia.
Generalnie z kadrą lekarską w Polsce jest źle, choć ostatnio trochę lepiej. Liczba osób kończących studia medyczne w Polsce rośnie. W 2006 r. absolwentów było 2308, w 2016 - 3983. Wzrost był wyraźny, o ponad 72,5 proc. po dziesięciu latach. Nie mamy się czego wstydzić, bo ten sam wskaźnik dla USA w tym samym okresie wyniósł 31 proc., a dla Wlk. Brytanii ledwo 14 proc. A więc hurra, nadganiamy! Czyżby?
Ze wskaźnikiem w wysokości 10,5 (przy średniej dla OECD 12,5) pod względem dorocznej liczby absolwentów wydziałów medycznych przypadających na 100 tys. mieszkańców, nadal plasujemy się w OECD w środkowej części gorszej połówki listy. Ustępujemy pola uboższym sąsiadom z regionu, których jeszcze nie przyjęto do OECD. W Rumunii wskaźnik przekracza 22, w Chorwacji i Bułgarii - 12.
Wśród prawie 4000 absolwentów medycyny kończących studia w Polsce aż 1/4 to obcokrajowcy, którzy zaraz potem albo wracają do siebie, albo jadą tam, gdzie ich przyjmą do pracy bez rzucania kłód pod nogi. Jeśli nie uwzględniać zagranicznych studentów, to wskaźnik absolwentów spadłby u nas do 7 - 8 na 100 tys. mieszkańców.
Sporo krajów przyjmujących imigrantów nie tylko zatrudnia lekarzy z dyplomem zagranicznym, ale też bierze na siebie edukację medyczną młodzieży przybyłej tam za młodu. Najlepszym tego przykładem jest Australia, gdzie 40 proc. zagranicznych doktorów zdobyło dyplomy z medycyny na australijskich uczelniach.
W Polsce kształcimy zagranicznych adeptów medycyny nie po to, aby samemu czerpać z przyszłego zasobu wyuczonych dobrze lekarzy, ale przede wszystkim po to, żeby zarobić i łatać dziury w budżetach uniwersytetów i wydziałów medycznych.
Mechanizm z grubsza działa w ten sposób, że im więcej zagranicznych studentów oraz im większe kwoty czesnego za studia, tym większe budżety na wynagrodzenia dla wykładowców i w ogóle dla całej kadry. Na szczęście ekspansja studiów medycznych w języku angielskim nie wpłynęła na ograniczenie kształcenia Polaków w ich ojczystym języku.
Ministerstwo Zdrowia podawało, że w roku akademickim 2017/2018 na polskich uczelniach studiowało na dziennych i wieczorowych kierunkach medycznych 26 381 osób, w tym 6759 (25 proc.) obcokrajowców, najwięcej z Norwegii, Szwecji, Arabii Saudyjskiej, USA i Kanady. Struktura paszportowa przyjezdnych jest charakterystyczna i, jeśli nie brnąć w szczegóły, odzwierciedla wysokie koszty studiowania we własnym kraju oraz praktyki ograniczania naboru w ich ojczyznach poprzez ustanawianie limitów przyjęć na ten kierunek studiów (numerus clausus). Wobec zdrowotnych potrzeb już prawie 8 mld ludzi na Ziemi to proceder haniebny, ale to osobny temat.
Według danych z 2018/2019 roczne czesne za studia medyczne dla obcokrajowców wahało się w zależności od uczelni od ok. 10 tys. do 14 250 euro. Najmniej życzyli sobie w Toruniu, najwięcej w Poznaniu. Roczne przychody mogą zatem w całym kraju wynosić ok. 70 mln euro. Tyle starcza na bardzo sowite wynagrodzenie etatowe dla 600 - 800 profesorów z ponadprzeciętnym dorobkiem w leczeniu, nauce i przekazywaniu wiedzy.
Nie biadolić - działać
Polska cierpi na deficyt lekarzy, w niektórych specjalnościach są to braki niezwykle dotkliwe. Nie jest prawdą, że nie ma i nie było reakcji na tę sytuację. Od roku akademickiego 2009/2010 do 2018/2019 liczba miejsc dla Polaków na uczelniach medycznych wzrosła o 2/3, a na studiach wieczorowych o 3/4.
Nauka trwa długo, nie wszyscy absolwenci podejmują praktykę lekarską. Wśród nich są także stomatolodzy oraz specjaliści od zarządzania ochroną zdrowia. W 2017 r. mieliśmy w Polsce 90 284 lekarzy, o 354 mniej niż w 2016 r. Gdyby utrzymać obecne rozmiary kształcenia, zatrzymywać wszystkich absolwentów w Polsce i założyć, że przez długie lata nikt z obecnych doktorów nie przejdzie na emeryturę lub nie stanie się niezdolny do wykonywania zawodu, a także dążyć do zwiększenia liczebności kadry lekarskiej w Polsce o połowę, to musiałoby to potrwać aż 15 lat. A tak naprawdę - bo nikt przecież nie jest wieczny i nie zawsze wszystko idzie z planem - dobrze ponad dwie dekady. Czy godzimy się czekać tak długo, nie mając pewności, że tak się stanie?
W tym stanie rzeczy powinniśmy zwiększyć możliwości kształcenia, ale to też musi potrwać. Należy zatem od zaraz otworzyć Polskę na lekarzy-imigrantów, porzucając praktykę zamykania przed nimi naszych bram. Ewgenij Mozgunow z "Niezależnej społeczności rosyjskojęzycznych lekarzy na świecie" ocenił, że obecnie w Polsce może mieszkać ok. tysiąca zagranicznych lekarzy i w trakcie przygotowań do nostryfikacji (uznania ważności) dyplomu oraz 300 - 500 po nostryfikacji, ale przed egzaminem językowym w Naczelnej Izbie Lekarskiej. Sądzi się, że co roku uprawnienia do pracy w Polsce uzyskuje ledwo 150 - 300 osób. Bardzo mało, patrząc na niezwykle pilne potrzeby systemu opieki zdrowotnej. W dodatku idące w lata procedury i warunki odstraszają, bo mają odstraszać. Trzeba to pilnie zmienić.
Personel pielęgniarski powinien być i jest coraz bardziej wykwalifikowany, żeby mógł wykonywać niektóre procedury zarezerwowane kiedyś wyłącznie dla lekarzy. Są warunki podażowe, żeby zwiększyć jego liczbę. Kandydatek i kandydatów nie zabraknie, jeśli wynagrodzenia będą się stawać adekwatne do kwalifikacji i wkładanego wysiłku. Mamy też wystarczające zasoby kadrowe wśród milionów Polaków z kiepskim wykształceniem, żeby wypełnić luki w zatrudnieniu na najróżniejszych stanowiskach pomocniczych w szpitalach i przychodniach.
Nie jest rolą publicysty zastępowanie ekspertów i znawców. Ustalenie właściwego kształtu ochrony zdrowia w Polsce to zadanie dla doświadczonych speców najróżniejszych zawodów i specjalności. Nie da się tego zrobić na jutro, coś takiego trwa latami. Dlatego trzeba zacząć od zaraz, tworząc wiarygodny think-tank, pracujący z udziałem wszelkich możliwych ekspertów, ale też "zwykłych" obywateli, czyli użytkowników płacących składki na ochronę zdrowia, podatki, a także z własnej kieszeni. Niech to będzie biała, zielona, czy czerwona księga, ale niech powstanie bez udziału polityków. Ich czas przyjdzie, gdy trzeba będzie propozycje klepnąć lub odesłać do poprawek.
Nie będzie poprawy bez pieniędzy. Według Banku Światowego udział wydatków na zdrowie (ze środków publicznych i prywatnych) w polskim PKB wynosił w 2017 r. 6,54 proc. Wskaźnik dla całego świata wynosił aż 9,9 proc, czyli dobrze o ponad 3 punkty procentowe więcej. Średnią globalną windują państwa najbogatsze, ale trzeba wreszcie uznać, że nie staniemy się bogaci, jeśli nie będziemy zdrowi.
W ciągu kilku, najdalej 10 lat powinniśmy wydawać na zdrowie 10 proc. PKB, a nawet nieco więcej. Wydatek taki powinien być dobrze spożytkowany. Jak to zrobić, unikając kosztownych błędów? Trzeba najpierw długo pomyśleć, zwłaszcza że nadchodzące lata mogą być trudne dla państwa i gospodarki. Koszty zwalczania COVID-19 z pewnością wpłyną na pogorszenie stanu opieki zdrowotnej w nadchodzących latach. Jest jednak wiele kosztownych przedsięwzięć, z których można zrezygnować. Ich lista jest zbyt długa, żeby ją cytować.
W PRL ochrona zdrowia była tzw. działem nieprodukcyjnym, więc poślednim. Dla władz marzenia ludzi nie były drogowskazem. Wręcz przeciwnie. "Partia i rząd", jak nazywano dyktaturę, żeby przeżyć, musiały z nimi walczyć. Dziś opieka medyczna to równoprawny i potężniejący sektor gospodarki. Zdrowie i życie zagrożone chorobą zawsze były i pozostają towarem, którego dostarczenie wymaga tzw. sił i środków. Sektor medyczny staje się ważniejszy wraz z powodzeniem ekonomicznym kraju, bowiem u ludzi bogatszych rośnie pragnienie długiego życia w zdrowiu, więc płacą za to więcej i więcej, nie oglądając się za siebie.
W 2017 r. w USA udział wydatków na zdrowie w PKB (w dużej części jednak zbędnych) wynosił 17 proc. Rozwój jakościowy i wzrost ilościowy najszerzej rozumianego sektora medycznego leży w żywotnym interesie Polski, także gospodarczym. Pora to pojąć, tak jak pojęły to państwa rozwinięte.
Jan Cipiur
Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii