Polska placa jest chora?

Płaca minimalna w Polsce jest jedną z najniższych w Europie. Za nami jest tylko Bułgaria i Litwa. Co więcej, prawie 44 proc. Polaków zarabiało poniżej 75 proc. przeciętnego wynagrodzenia brutto.

Między styczniem 2009 r. a styczniem roku 2010 realne wynagrodzenia w przedsiębiorstwach spadły o blisko 3 proc. To dużo, bo minimalna płaca w Polsce jest jedną z najniższych w Europie. Za nami jest tylko Bułgaria i Litwa. Co więcej, prawie 44 proc. Polaków zarabiało poniżej 75 proc. przeciętnego wynagrodzenia brutto.

Drastyczny wzrost bezrobocia w zderzeniu z dobrymi wynikami przedsiębiorstw pokazuje, że konsekwencje kryzysu ponoszą głównie pracownicy. Na nich przerzuca się skutki spowolnienia gospodarczego. Jednocześnie nie robi się nic, aby zapobiec zbyt dużemu zadłużaniu się rodzin i pobudzeniu konsumpcji gospodarstw domowych. A mechanizm zbyt liberalnych kredytów dla gospodarstw domowych był jednym z czynników, które przyczyniły się do powstania kryzysu - piszą autorzy raportu "Praca Polska 2010" przygotowanego wspólnie przez ekonomistów z firmy S.Partner i Biura Eksperckiego Komisji Krajowej NSZZ Solidarność. Jego główne założenia przedstawił 6 maja podczas konferencji prasowej przewodniczący Solidarności Janusz Śniadek.

Reklama

- Raport przedstawia sytuację w Polsce z punktu widzenia pracowników - mówił Janusz Śniadek. - W ostatnich miesiącach w Polsce prowadzono monolog o jedynie słusznej polityce rządu, o zielonej wyspie rozwoju na morzu recesji. Twierdzenie, że radzimy sobie z kryzysem najlepiej w tej części świata jest z punktu widzenia pracowników nieprawdziwe.

Wbrew optymistycznym komunikatom rządu w Polsce znikają setki tysięcy miejsc pracy i rekordowo przybywa bezrobotnych.

PKB to nie wszystko

Wzrost PKB na poziomie 1,7 proc. i niski deficyt budżetowy są nieustannym powodem do dumy polskiego rządu. Tymczasem, jak przekonują ekonomiści, nie jest on jedynym czynnikiem świadczącym o kondycji gospodarczej państwa. Wzrost gospodarczy mierzy się nie tylko wzrostem PKB za dany rok, ale także jego dynamiką i przewidywanym kierunkiem zmian. W krótkiej perspektywie wzrost PKB pozwolił Polsce osiągnąć sukces, podczas gdy inne kraje europejskie pogrążały się w recesji. Ale już niedługo możemy mieć takie kłopoty jakie dziś są udziałem Irlandii i Estonii. Przeoczono tam ryzyko, jakie niesie za sobą wzrost uzależniony od handlu zagranicznego i zadłużenia sektora prywatnego. Już dziś widać w Polsce trendy, które mogą być sygnałem zbliżającego się załamania gospodarki, a na pewno świadczą o słabszej niż to wynika ze wzrostu PKB jej kondycji. Piszą o nich autorzy raportu.

Ryzyko ponoszą pracownicy

W Polsce w ubiegłym roku zlikwidowano setki tysięcy miejsc pracy. W 2009 roku (do stycznia 2010) w przemyśle zniknęło ich 3,5 proc. W całym sektorze przedsiębiorstw od października 2008 roku do końca zeszłego roku straty w zatrudnieniu GUS oszacował na niemal 2 proc.

Był to jeden z czynników, który spowodował, że w styczniu 2010 roku stopa bezrobocia w Polsce wyniosła 12,7 proc. To najwyższy poziom od 2007 roku. Przy tym bezrobocie jest silnie zróżnicowane w zależności od regionów.

- Kryzys ujawnił, z jaką łatwością można przenosić ryzyko gospodarcze na pracownika - mówił podczas konferencji Janusz Śniadek. Jakie są tego efekty? W 2009 roku zarejestrowało się aż 3 mln nowych bezrobotnych (o 25 proc. więcej niż w 2008 roku). To najwięcej od 2000 roku.

Niepokoi też systematyczny wzrost stopy bezrobocia. W latach 2008-2009 był on o 2 pkt proc. wyższy od średniej krajów Unii Europejskiej. W Niemczech w tym czasie liczba osób pozbawionych pracy wzrastała sześć razy wolniej. Państwa, w których przyrost był niski, wdrożyły plany podtrzymania zatrudnienia. Kraje te postanowiły w czasie kryzysu przede wszystkim chronić pracowników (za pomocą m.in. zasiłków dla bezrobotnych i pomocy socjalnej). Znaczący wpływ na niskie bezrobocie miało wprowadzenie zasad pracy w ograniczonym wymiarze. Rozwiązanie to pozwala przedsiębiorstwom ograniczyć czas pracy i kompensować przez rząd na poziomie 60-67 proc. spadek poziomu wynagrodzeń w okresie 12-24 miesięcy. Pracodawcy zwykle starali się uzupełniać wynagrodzenia tak, aby wypłacić 80 proc. pensji podstawowej. Dzięki temu rozwiązaniu w Niemczech zachowano 650 tys. zagrożonych miejsc pracy, a we Francji - 250 tys.

W Polsce likwidacja setek tysięcy miejsc pracy wynika według ekonomistów z braku zastosowania odpowiednich narzędzi w społecznym zarządzaniu kryzysem. Janusz Śniadek uważa, że to także polityczna decyzja. A odzyskanie etatu jest o wiele bardziej kosztowne niż jego ochrona w przypadku chwilowych trudności pracodawcy. Kosztowne dla państwa jest także bezrobocie (niższe wpływy z podatków, mniejsze składki ubezpieczeniowe itd.). Obecnie jednak nie istnieją w Polsce narzędzia stymulujące tworzenie miejsc pracy lub zapobiegające ich likwidacji w przypadku spowolnienia wzrostu gospodarczego. Pakiet antykryzysowy okazał się mało skuteczny. Pod koniec stycznia 2010 roku korzystało z niego tylko 111 przedsiębiorstw.

- W roku 2010 przewiduje się dalszy wzrost bezrobocia - wskazuje Janusz Śniadek. - To rodzi niepokój czy czeka nas kolejna fala emigracji zarobkowej. Na pewno nie jest to dobra metoda rozwiązywania problemu bezrobocia.

Zysk za wszelką cenę

W 2009 r., mimo kryzysu, który odczuli polscy pracownicy, liczne firmy odnotowały na koniec roku dobre wyniki finansowe. Według danych GUS wynik netto przedsiębiorstw niefinansowych wyniósł ok. 78,9 mld zł i był wyższy o 15,8 mld zł w porównaniu z osiągniętym w 2008 r.

Polski wzrost gospodarczy w 2009 jest tym bardziej wyjątkowy, że został osiągnięty pomimo masowego pozbywania się zapasów przez polskie przedsiębiorstwa. Miało to jednak negatywne skutki. Szczególnie w pierwszym kwartale ubiegłego roku przedsiębiorstwa nie wstrzymały sprzedaży, ale w dużej mierze hamowały produkcję (obniżały ją często nawet wtedy, gdy był jeszcze popyt).

Masowe pozbywanie się zapasów przez producentów świadczy o tym, że wyniki finansowe były priorytetem wielu firm ze szkodą dla innych korzyści, zwłaszcza dla utrzymania zatrudnienia. Podczas gdy w większości krajów europejskich firmy podjęły decyzję o zamortyzowaniu skutków spowolnienia gospodarczego w sferze polityki pracowniczej, polskie przedsiębiorstwa, głównie z sektorów przemysłowych, często wykorzystały kryzys, by zrestrukturyzować zatrudnienie. W wyniku takich decyzji wydajność pracy w przemyśle w Polsce, mierzona produkcją sprzedaną na jednego zatrudnionego, była w styczniu 2010 o 12,4 proc. wyższa niż przed rokiem, przy mniejszym o 3,5 proc. przeciętnym zatrudnieniu.

Jak przekonują ekonomiści zysk utrzymano kosztem zatrudnienia. Według autorów raportu masowe zwolnienia wynikały także z braku rozwiązań zachęcających firmy do utrzymania zatrudnienia. W Polsce kryzys uwidocznił zjawisko przenoszenia większej części ryzyka gospodarczego na pracowników, nie dając im w zamian żadnych korzyści.

Problemem jest także dążenie pracodawców i rządu do większej elastyczności rynku pracy, mimo iż jest on jednym z najbardziej liberalnych w Europie. Zdaniem ekonomistów zbyt powszechne jest w Polsce zawieranie umów na czas określony. W 2009 roku ich liczba wzrosła do 27,1 proc. W ten sposób przegoniliśmy wiodącą w tej dziedzinie od kilku lat Hiszpanię (w UE zawiera się ich średnio 13,8 proc.).

- Ogromna elastyczność rynku pracy w Polsce pozwala na przerzucanie kosztów dekoniunktury na pracowników, również kosztem całej gospodarki - sygnalizuje przewodniczący Solidarności.

Kryzys dotknął wielu pracowników. Między styczniem 2009 a styczniem 2010 roku realne wynagrodzenia w przedsiębiorstwach spadły o blisko 3 proc. To dużo, bo minimalna płaca w Polsce jest jedną z najniższych w Europie. Za nami jest tylko Bułgaria i Litwa.

Szokuje rozpiętość między najmniej i najwięcej zarabiającymi Polakami. W 2008 roku 10 proc. najwięcej zarabiających pracowników otrzymywało pensję niemal dziewięciokrotnie wyższą od 10 proc. najmniej zarabiających. W ciągu ostatnich dziesięciu lat ten parametr się podwoił. Co więcej, prawie 44 proc. Polaków zarabiało poniżej 75 proc. przeciętnego wynagrodzenia brutto, a ponad 65 proc. - poniżej przeciętnego wynagrodzenia. Tak niskie płace otrzymywały częściej kobiety, mimo iż są one znacznie lepiej wykształcone od mężczyzn.

Aby zapewnić pracownikom godny poziom życia NSZZ Solidarność postuluje, aby podnieść płacę minimalną do poziomu 60 proc. przeciętnego wynagrodzenia. Obecnie wynosi ona 41 proc. średniej pensji. To bardzo mało, biorąc pod uwagę, iż miesięczny średni koszt pracy w Polsce (czyli przede wszystkim wydatki na wynagrodzenie brutto dla pracownika i składki), należy do najniższych w Europie. W 2007 roku wyniósł on 997 euro, czyli 30 proc. średniego kosztu pracy 27 krajów UE. Był dwa razy niższy niż w Hiszpanii, prawie cztery razy niższy niż w Niemczech i niemal pięć razy niższy niż w Luksemburgu.

Z badań GUS wynika, że w czasie kryzysu te koszty nie wzrosły znacząco. Według autorów raportu, gdyby w Polsce wprowadzono odpowiednie programy wsparcia dla przedsiębiorstw, dzięki którym pracownicy mogliby otrzymywać zapłatę mimo że nie zawsze pracują (jak to miało miejsce w innych krajach Unii), wzrost kosztów postępowałby jeszcze wolniej.

Ekonomiści rekomendują też podniesienie płac, wyeliminowanie nieuzasadnionych różnic w opłacaniu pracy ze względu na region kraju czy płeć oraz zmniejszenie obciążeń podatkowych dla najmniej zarabiających.

Ubóstwo rodzin

Z dużej rozpiętości płac wynika pogłębienie się rozwarstwienia społecznego. Analizując dochód, jakim dysponuje przeciętny Polak na tle mieszkańców innych krajów UE (uwzględniając różnice w kosztach utrzymania pomiędzy krajami), uderza, że biedniejsi są od nas jedynie Rumuni, Bułgarzy i Łotysze. Obywatele Europy Zachodniej mają do dyspozycji dochód średnio 2,5-3 razy wyższy od nas.

Spośród wszystkich krajów UE w Polsce najwięcej dzieci (29 proc.) żyje w biedzie lub na jej skraju, a w sumie blisko co piąty Polak żyje poniżej progu ubóstwa.

NSZZ Solidarność poparta przez ekonomistów postuluje, aby ustawowa granica ubóstwa była zdecydowanie wyższa od minimum egzystencji liczonego przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych. Teraz granice te praktycznie są sobie równe. Rząd z powodu oszczędności budżetowych w 2009 roku nie podniósł progów uprawniających do pomocy społecznej. Następna waloryzacja przewidziana jest dopiero w 2012 roku. Do tego czasu jeszcze bardziej zwiększy się liczba rodzin żyjących poniżej minimum egzystencji. Jeśli próg dochodowy uprawniający do udzielanej pomocy będzie niższy niż wartość minimum egzystencji, pomoc społeczna nie zapewni warunków koniecznych do przeżycia.

Autorzy raportu alarmują o konieczności wprowadzenia rozwiązań zachęcających małżeństwa do decydowania się na posiadanie większej liczby dzieci.

- Przyrost naturalny Francji to 80 proc. przyrostu naturalnego Europy. W Polsce wskaźnik dzietności wynosi obecnie 1,39. To oznacza, że w 2060 roku liczba Polaków spadnie do 31,1 mln. Polacy chcieliby mieć dwoje (50 proc.) i troje (23 proc. ankietowanych) dzieci, ale nie mogą sobie na to pozwolić. Lepsze wynagrodzenia i stabilność zatrudnienia przyczyniłyby się do większej dzietności. To sprawa ważniejsza niż reforma emerytalna - alarmuje ekonomista Stephane Portet, jeden z autorów raportu.

Niebezpieczne kredyty

W 2009 roku popyt gospodarstw domowych zapewnił 82 proc. wzrostu PKB. - Popyt gospodarstw domowych jest jednym z głównych motorów napędzających polską gospodarkę - przypominał podczas konferencji Janusz Śniadek.

Popyt ten był jednym z głównych czynników amortyzujących kryzys. Ponadto 16 proc. inwestycji sektora prywatnego w 2008 roku to pieniądze wydane przez gospodarstwa domowe, także z ich oszczędności i kredytów.

Polskie gospodarstwa coraz bardziej zadłużają się, a ich oszczędności maleją. W 2008 polskie gospodarstwa nie wydawały średnio 6,5 proc. dochodów, jakimi dysponowały (wszyscy mieszkańcy UE - średnio 11 proc.). W 2009 roku oszczędności wynosiły już mniej niż 4 proc. Jeżeli weźmiemy pod uwagę wydatki inwestycyjne dokonywane przez gospodarstwa domowe, okazuje się, że polskie rodziny żyją ponad stan od 2008.

- Wybrano kuszącą drogę sztucznego wzrostu gospodarczego poprzez zadłużanie gospodarstw domowych. W Polsce można zadłużyć się bardziej niż w Ameryce. Obawiam się, że jesteśmy na drodze sztucznego wzrostu jak Irlandia i Estonia - przestrzega Stephane Portet.

Wzrasta liczba osób, które mają trudności ze spłatą zaciągniętego kredytu.

W tym roku rząd przewiduje zaledwie 0,8 proc. wzrostu konsumpcji mieszkańców Polski (wciąż będzie wysokie bezrobocie i niskie płace). Wzrost gospodarczy będziemy więc w 2010 roku zawdzięczać głównie inwestycjom i spożyciu w sektorze państwowym. To oznacza radykalną zmianę w stosunku do sytuacji z końca 2009 roku. Tym samym wzrost w 2010 roku będzie się opierał na kredycie (na inwestycje) i wydatkach państwowych. - Wśród najbardziej rozwiniętych krajów europejskich, które w 2009 borykały się z największymi trudnościami (Irlandia, Wielka Brytania, Niemcy, Hiszpania), znajdowały się nie te najbardziej zadłużone w poprzednim okresie, lecz przede wszystkim te, w których poziom zadłużenia osób prywatnych był szczególnie wysoki - napisano w raporcie.

Sytuacja niepokoi, dlatego ekonomiści postulują: "Siłą Polski jest jej wewnętrzny rynek. Dlatego głównym staraniem powinno być wsparcie popytu gospodarstw domowych, poczynając od pracowników".

Zdaniem ekonomistów, należy ograniczyć nierozsądne zadłużanie się Polaków. Rekomendują oni wprowadzenie granicy 50 proc. dochodów netto, ponad którą nie można by się zadłużać. We Francji limit zadłużenia wynosi nie więcej niż 33 proc. przychodów, a w USA - 36 proc.

Państwo jest chore

- Państwo odczuło kryzys przez zmniejszenie wpływów podatkowych do budżetu, a także przez rosnące zadłużenie systemów ubezpieczeń społecznych i zdrowotnych i nadmierne zadłużanie się gospodarstw domowych - podkreśla Janusz Śniadek.

Międzynarodowy Fundusz Walutowy w raporcie opublikowanym w marcu tego roku podkreśla, że niedofinansowanie administracji rządowej, samorządu terytorialnego i funduszy zabezpieczenia społecznego, miało duże znaczenie dla utrzymania wzrostu gospodarczego w 2009 roku w Polsce. Co ważne, brak pieniędzy nie wynikał z dofinansowania zagrożonych miejsc pracy. Nie jest więc następstwem działań służących ożywieniu gospodarki.

Niepokojący jest także brak zaufania Polaków do przedstawicieli administracji publicznej.

- Słabnący kapitał społeczny oznacza słabnące społeczeństwo obywatelskie. Poziom zaufania obywateli w Polsce do instytucji publicznych należy do najniższych w Europie. A tylko niespełna 11 proc. dorosłych Polaków deklaruje, że ufa ludziom - zwraca uwagę Janusz Śniadek.

Wedle standardów UE w 2009 r., po uwzględnieniu wszystkich wydatków, polski deficyt budżetu państwa był na poziomie 5,6 proc. PKB (ok. 75,3 mld zł). Rząd planował w lutym 2010, iż poziom deficytu powróci do poziomu poniżej 3 proc. PKB począwszy od 2012 r. MFW ostrzegła jednak, że te założenia są zbyt ambitne i mogą zagrozić procesowi wychodzenia gospodarki ze spowolnienia gospodarczego. MFW sugeruje, by rząd polski dążył do 3 proc. deficytu finansów publicznych stopniowo i nie wcześniej niż w 2013-2014 r.

Niepokoi także poziom długu publicznego wynoszący ponad 50 proc. PKB.

- Dług publiczny to jest nasz dług, to także dług naszych dzieci - przypomina Stephane Portet. - Zadłużanie państwa jest bardzo niebezpieczne. Grecy będą mieli z czego oddawać, bo nie występuje u nich problem zadłużenia gospodarstw domowych. A Polacy?

Brak dostępu do usług publicznych

W czasie kryzysu Polacy dotkliwie odczuli trudności w dostępie do usług zdrowotnych finansowanych ze środków publicznych. - Pomimo ogromnego postępu medycyny szanse pacjentów na pełne z nich skorzystanie są często marnotrawione z powodu błędów organizacyjnych, niedostatecznego poziomu finansowania publicznych wydatków na ochronę zdrowia, braku systemowych rozwiązań (ustanowienie krajowej sieci szpitali publicznych) - napisano w podsumowaniu raportu. Ponieważ szacuje się, że w najbliższych latach przybędzie wiele osób w podeszłym wieku i nastąpi wzrost zachorowań na choroby przewlekłe, popyt na świadczenia medyczne zwiększy się. Dlatego zarówno ekonomiści, jak i związkowcy postulują, aby odpowiednio się do tego przygotować, wzmacniając rolę personelu medycznego, podnosząc ich wynagradzania i poprawiając warunki pracy.

Postuluje się także podniesienie płac nauczycieli. Mimo wysokiego poziomu wykształcenia, ich zarobki są bardzo niskie. Polscy nauczyciele z 15-letnim stażem otrzymują 11 proc. wynagrodzenia nauczycieli w Luksemburgu, 20 proc. tego, co nauczyciele w Niemczech.

Polacy mają także problem z dostępem do placówek opieki dla swoich dzieci. - Mniej niż 3 proc. dzieci poniżej 3 lat ma dostęp do żłobka. We Francji to poziom niemal 60 proc. - wskazuje Janusz Śniadek.

Opisane w raporcie problemy można rozwiązywać tylko na drodze dialogu społecznego rządu, pracodawców i pracowników. Przeszkodą jest brak reprezentacji po stronie pracodawców. - Być może jest to świadoma polityka - mówi Janusz Śniadek.

Zdaniem autorów raportu należy wzmocnić siłę i reprezentatywność partnerów społecznych poprzez odpowiednie regulacje prawne.

- Wyniki raportu są dla nas bardzo niepokojące - podsumowuje przewodniczący Solidarności. - Stawiamy na jego podstawie diagnozę: polska praca jest chora.

Solidarność uważa, że najpewniejszym kapitałem polskiej gospodarki są pracownicy i oni powinni być przede wszystkim w czasie kryzysu chronieni. - Budowanie bezpiecznych miejsc pracy powinno być priorytetem polskiej polityki gospodarczej. Raport traktujemy jako punkt wyjścia do rzetelnej dyskusji o polskiej pracy. Jako punkt wyjścia do odpowiedzi na pytanie, jak realizować sierpniowe idee sprawiedliwości społecznej - postuluje Janusz Śniadek.

Barbara Doraczyńska

Tygodnik Solidarność
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »