Rafał Woś: Płace muszą rosnąć! Zwłaszcza w czasie inflacji
OECD opublikowała właśnie porównanie dynamiki płac realnych w gospodarkach krajów rozwiniętych w trzecim kwartale 2022 roku. Herosów tu nie uświadczysz. Prawie wszyscy są na minusie. Co oznacza, że w miażdżącej większości gospodarek rozwiniętych (wszyscy z wyjątkiem Węgier) ceny rosną obecnie szybciej niż zarobki.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Ale nie wszędzie jest tak samo źle. Bo są wśród gospodarek zachodnich miejsca, gdzie mamy sytuację naprawdę dramatyczną. W Czechach, Słowenii, Estonii i Meksyku spadek płac realnych przekracza w tej chwili 8 proc. Lub jest wyższy. Ciężko mają też na Litwie (minus 7 z hakiem), na Słowacji (minus 6) i w Hiszpanii (minus 5,5). Nawet sami Niemcy zaliczyli w trzecim kwartale spadek płac realnych na poziomie 4 proc. Gdzie jest relatywnie najlepiej? Tylko Węgry notują dziś wzrost płac realnych (plus 2 proc.). Chile jest w okolicach zera. Belgia, Norwegia i Francja minus 1 proc. Polska blisko tej lepszej części stawki ze spadkiem ok. 2 proc.
Oczywiście ekonomia to nie wybory Miss World. Ani ranking reprezentacji piłkarskich FIFA. Warto jednak pamiętać o tych wszystkich międzynarodowych porównaniach, mierząc się z kryzysem inflacyjno-energetycznym. Zwłaszcza, że żyjemy w kraju, w którym szczególnie krzykliwi są w debacie publicznej zwolennicy tezy, iż najlepszym sposobem na walkę z inflacją jest obniżanie płac. Jest to oczywiście teza absurdalna i oparta na fałszywym założeniu o istnieniu wyimaginowanej "spirali płacowo-cenowej" (ekonomiczny odpowiednik przekonania, że ziemia jest płaska). Trzymanie się tych fałszywych założeń i wojowanie z inflacją poprzez chłodzenie gospodarki nie może skończyć się inaczej, jak klasycznym wylewaniem dziecka z kąpielą. Czy jak kto woli stawianiem wozu przed końmi. W nadziei, że pociągnie je do przodu.
Pisałem już o tym sto razy, ale wygląda na to, że trzeba czasem napisać i sto pierwszy. Naszym celem nie powinno być zatrzymanie inflacji za wszelką cenę. Ceny to pojęcie relatywne. Są one "niskie" lub "wysokie" dopiero w momencie, gdy sprawdzamy, ile człowiek ma pieniędzy do wydania. Celem dobrej i odpowiedzialnej polityki gospodarczej musi być utrzymywanie wzrostu płac na możliwie najwyższym dziś poziomie. Tylko w ten sposób przejdziemy przez kryzys inflacyjno-energetyczny bez trwałych ran na społecznej tkance. Bez - mówmy to wprost - takich ran jakie przyniosła choćby balcerowiczowska terapia szokowa lat 90.
Bo to, ile człowiek ma pieniędzy, zależy właśnie od poziomu dochodów. Czyli od płac. Dzieje się tak dlatego, że większość z nas żyje właśnie z dochodów z pracy. A nie z renty od zakumulowanych kapitałów. Dla zwykłego człowieka ma więc fundamentalne znaczenie, czy poziom dochodów nadąża za inflacją, czy też za nią nie nadąża. A nawet jeśli nie nadąża - tak jak teraz prawie wszędzie wśród krajów OECD - to nadal ma znaczenie, czy nie nadąża "trochę", czy jednak "mocno".
Na dodatek zwalczanie inflacji przy pomocy starych - pachnących wspomnianym Balcerowiczem - sposobów na hamowanie dochodów w niczym nam dziś nie pomoże. Ograniczenie dynamiki płac w sektorze prywatnym (poprzez dalsze podwyżki stóp procentowych albo przez wzrost bezrobocia) lub też rezygnacja państwa z podnoszenia płacy minimalnej ponad inflację (o czym marzyłoby wielu naszych dyżurnych liberałów) nie sprawi, że energia stanie się tania jak przed rokiem 2021. Nie wyeliminujemy więc w ten sposób tego kluczowego czynnika, który pcha dziś do góry poziom cen w całym zachodnim świecie. Jedyne, co w ten sposób osiągniemy, to zabicie koniunktury i odebranie gospodarce ostatniej nadziei, jaką jest wyciągnięcie się za włosy z tego kryzysu bez wpadania w recesję. Jak to się kiedyś mówiło: "Cnotę stracimy, rubelka złamanego nie zarobiwszy".
I jeszcze jedno. Może nawet najważniejsze. Właśnie taka gospodarka jak Polska powinna trzymać się od polityki hamującej wzrost płac szczególnie daleko. Głównie dlatego, że po latach neoliberalnej bonanzy wciąż nie odbudowano u nas systemowych mechanizmów wzmacniających siłę przetargową pracownika. Związki zawodowe ciągle nie mają lekko, a mechanizmy taryfowych negocjacji wzrostu wynagrodzeń w zasadzie nie istnieją. W tej sytuacji to właśnie niskie bezrobocie jest ostatnim buforem, który chroni nas przed pełnym uderzeniem kryzysu inflacyjnego.
Jeśli tutaj sytuacja się pogorszy, to płace celne zaczną spadać w tempie, z którym mamy do czynienia w krajach takich jak Czechy, Słowenia albo kraje bałtyckie. I cóż nam wtedy z tego, że inflacja będzie niższa? Cóż z tego że cyferka 17 zmieni się na - powiedzmy - 7 albo 8? Może i dobrze wyjdzie na tym garstka rentierów (czyli tych, co faktycznie na inflacji tracą), bo ich zaparkowane bezczynnie pieniądze będą tracić na wartości trochę wolniej. Dla reszty z nas - tych utrzymujących się z pracy - to jednak będzie dramat.
Chrońcie nas od tego łaskawe Niebiosa. I my sami się chrońmy. Nie dając wiary w opowieści dziwnej treści na temat potrzeby zbijania inflacji poprzez ograniczanie dynamiki płac.
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie.
(śródtytuły pochodzą od redakcji)