Szczyt UE: Dyscyplina budżetowa to za mało?
Czy kiedykolwiek doświadczyliście państwo takiego uczucia, że odpowiedź na wasze problemy leży przed wami na tacy, mimo iż ignorowaliście ją całymi miesiącami? Takiego właśnie objawienia doznają zapewne europejscy przywódcy, kiedy 29 stycznia spotkają się na unijnym szczycie, by ogłosić, że tym, czego potrzebuje tonący w długach, skostniały kontynent, jest szczypta wzrostu gospodarczego.
Wobec coraz większej ilości dowodów, że stosowanie samej tylko dyscypliny budżetowej wiąże się z ryzykiem pogłębienia recesji i dalszego osłabienia nadwerężonych europejskich gospodarek, uczestnicy szczytu podkreślają we wstępnym komunikacie potrzebę "podjęcia działań konsolidacyjnych sprzyjających wzrostowi gospodarczemu i kreowania koniunktury sprzyjającej tworzeniu nowych miejsc pracy".
Złe wieści są jednak takie, że zgodzić się na te działania to jedno - a urzeczywistnić je, to drugie.
Przedmiotem rozmów europejskich przywódców będą więc długoterminowe reformy strukturalne i lepsze wykorzystanie funduszy unijnych. W dyskusjach tych pominięta zostanie natomiast jedna kwestia, która mogłaby znacząco wpłynąć na gospodarczy klimat Starego Kontynentu, a mianowicie, bodziec fiskalny płynący z Niemiec, niekwestionowanej potęgi strefy euro.
Kolejnym punktem obrad uczestników szczytu - odbywającego się w Brukseli, którą paraliżuje strajk generalny pracowników belgijskiego sektora publicznego - będzie próba doprowadzenia do realizacji oczekiwań Berlina w kwestii dyscypliny budżetowej. W tym celu europejscy decydenci będą chcieli zakończyć negocjacje dotyczące nowego międzynarodowego traktatu.
Traktat ten, określany mianem "paktu fiskalnego", silnie akcentujące potrzebę kar dla tych państw unii walutowej, które przekroczą limity deficytu strukturalnego i zadłużenia. Przez jednego z dyplomatów został on nieoficjalnie nazwany planem mającym na celu "delegalizację keynesizmu". Niemniej jednak Europa ma nadzieję, że Niemcy - usatysfakcjonowane przyjęciem traktatu, na którym im tak zależy - zgodzą się podjąć daleko idące wysiłki zmierzające do zakończenia kryzysu.
Wreszcie, o ile dla części obserwatorów nowa, akcentująca wzrost retoryka to pustosłowie, a nawet cynizm, nie brak głosów, że stanowi ona psychologiczny punkt zwrotny w antykryzysowych działaniach.
- To ważne przesunięcie akcentów, zwłaszcza, jeśli chodzi o Niemcy, ale nie tylko. Skoncentrowanie na równowadze fiskalnej i konsolidacji zostaje oto zastąpione szerszym sposobem myślenia, w którym nacisk kładziony jest na zrównoważony wzrost - uważa Nicolas Vernon z ekonomicznego think tanku Bruegel z siedzibą w Brukseli. - To obiecująca perspektywa, ale nie sądzę, by na obecnym etapie przełożyła się ona na doraźne działania.
A tych ostatnich Europa - w której rzesza bezrobotnych liczy już ponad 23 miliony - rozpaczliwie potrzebuje. To właśnie na stagnację gospodarczą zwróciła uwagę agencja ratingowa Standard & Poor's, obniżając na początku roku rating kilku gospodarek strefy euro, w tym także Francji. "Naszym zdaniem taki proces reform, którego filarem jest sama tylko dyscyplina budżetowa, może okazać się nieskuteczny (...)" - napisali eksperci S&P.
Zdanie to podziela wielu analityków, a niektórzy z nich podkreślają konieczność podjęcia działań stymulujących popyt przez te nieliczne kraje strefy euro, które mają jeszcze pole do ekonomicznego manewru.
"Nawet te państwa, w których sektor finansów publicznych jest relatywnie silny, jak na przykład Niemcy - których deficyt budżetowy w 2011 roku wyniósł zaledwie 1 procent PKB - zaostrzają swoją politykę pieniężną" - pisał niedawno w swoim komentarzu Simon Tilford, główny ekonomista londyńskiego Centrum ds. Reformy Europejskiej. "Postępując w ten sposób, europejscy przywódcy wywracają do góry nogami konwencjonalne rozumowanie makroekonomiczne. Politycy osłabiają popyt w dobie wyraźnego osłabienia sektora prywatnego."
Tymczasem produkcja przemysłowa gospodarek strefy euro i całej Unii Europejskiej wciąż utrzymuje się na poziomie o około 2 procent niższym, niż przed kryzysem. Tilford podkreśla, że w przypadku Hiszpanii i Wielkiej Brytanii, spadek produkcji wynosi 4 procent w stosunku do szczytowego okresu przed wybuchem kryzysu, w przypadku Włoch - niemal 5 procent, a w przypadku Grecji i Irlandii waha się on od 10 do 15 procent.
Głęboka recesja w Grecji zakwestionowała zasadność przyjętego dla tego kraju pakietu ratunkowego, jeszcze bardziej komplikując wysiłki zmierzające do restrukturyzacji greckiego długu i porozumienia w sprawie kolejnego, jeszcze większego dofinansowania.
Niemcy zaczynają rozumieć, że jest to niebezpieczna perspektywa, uważa Joachim Fritz-Vannahme z niezależnego think tanku Bertelsmann Stiftung. - Coraz częściej słychać głosy, że plan polegający na tym, by skierować wszystkie kraje Europy Południowej na ścieżkę dyscypliny z nadzieją, że pewnego dnia spłacą swoje zadłużenie, nigdy nie wypali.
Socjaldemokratyczna opozycja w Niemczech nawołuje tymczasem do przyjęcia swoistego nowego Planu Marshalla dla Europy. Wszystkie te tendencje jeszcze mocniej uwypuklają kontrast europejskich nastrojów z kwestiami, które przewiduje porządek poniedziałkowych obrad w Brukseli. Przewodniczący Komisji Europejskiej, Jose Manuel Barroso, ma zaproponować lepsze wykorzystanie potencjału funduszy strukturalnych UE (opiewających na 82 mld euro) - nie wiadomo jednak, czy na nowe zasady w tej kwestii zgodzą się rządy poszczególnych państw członkowskich, i ile z tych zmian będzie można wprowadzić od ręki.
27 państw członkowskich UE usłyszy również ponaglenia, by przyspieszyć wprowadzanie rozwiązań wspierających proces liberalizacji gospodarek i likwidacji efektów i tzw. zjawiska wąskiego gardła. Kilka państw z pewnością będzie też bronić projektu wprowadzenia podatku od transakcji finansowych w UE - w świetle niektórych badań, grożącego zahamowaniem wzrostu.
Joachim Fritz-Vannahme jest zdania, że trudności, jakie w realizacji swoich zamierzeń napotyka kanclerz Angela Merkel, wynikają z obecnej sytuacji wewnętrznej w Niemczech. Niewielu Niemców wierzy dziś, że Grecja i inne zadłużone państwa wprowadzą konieczne reformy strukturalne, jeśli nie zostaną postawione w obliczu silnej presji - wielu za to ma poczucie, że zmusza się ich do wspierania krajów, które nie kwapią się do odrobienia pracy domowej z ekonomii.
Według niektórych ekspertów, relatywnie zdrowa niemiecka gospodarka już wywiera zbawienny wpływ na sąsiadów. Prywatna konsumpcja w Niemczech wzrosła w ubiegłym roku o 1,5 procenta (w porównaniu z 0,6-procentowym wzrostem w 2010 r.). Spadło również bezrobocie. - Niemcy zaczynają uświadamiać sobie, że sama dyscyplina budżetowa nie sprawdzi się jako środek zaradczy - mówi Fritz-Vannahme - ale nie mamy jeszcze pojęcia, jak wyjść poza ten postulat. Nie ma nawet mowy o żadnym planie, który byłby przedmiotem dyskusji.
Stephen Castle
New York Times / International Herald Tribune
Tłum. Katarzyna Kasińska