Rafał Woś: Oczywiście, że rolnicy mają rację
Rolnicze protesty to nic innego jak naturalna, uzasadniona i demokratyczna reakcja mieszkańców Europy na oderwaną od realiów i wprowadzaną w atmosferze moralnego szantażu politykę klimatyczną Komisji Europejskiej. To było do przewidzenia. To było przewidywane. I to się właśnie teraz dzieje.
Wymyślić można sobie wszystko. Można zaplanować redukcję emisji CO2 do atmosfery o dowolnie wyśrubowany procent. A potem można to zobowiązanie jeszcze mocniej podkręcić. I sprzedawać politycznie jako wyraz odważnej ambicji i odpowiedzialnej troski klasy politycznej o przyszłość planety oraz "naszych dzieci". Papier wszystko przyjmie. Przyjazne media także. Zwłaszcza jeżeli się będzie ten swój pomysł na ratowanie świata lansować w pakiecie. To znaczy w formie wiązanki z moralnego szantażu, wymuszonego konsensu i ciągłego poganiania.
I tak to właśnie z polityką klimatyczną w ostatnich latach było. Kolejne propozycje składające się na pakiet "Fit For 55" przedstawiane były nie jako rzecz do dyskusji. Nie rozważano tu żadnych za i przeciw. Decyzja została podjęta, jeszcze zanim rozpoczęła się ta "debata". Unijna polityka klimatyczna to jest przecież współczesny rodzaj kamiennych tablic z nowym prawem boskim. A każdy, kto ośmielał się mieć wątpliwości natychmiast stawał się bluźniercą. "Klimatycznym denialistą", "foliarzem", "agentem lobby naftowo-węglowego" i - oczywiście, bo jakże by inaczej - stronnikiem "skrajnej prawicy oraz populistów". Już każdy z tych zarzutów z osobna eliminował z "poważnej" dyskusji w "poważnych" mediach, ośrodkach eksperckich czy akademickich. Zwłaszcza, że przecież "musimy działać szybko" i "nie mamy czasu". Nasze dzieci ze strajków klimatycznych nam tego nie wybaczą. I tak dalej.
I tak się właśnie działo. I dzieje się nadal. Komisja Europejska pod wodzą Ursuli von der Leyen pokazuje od roku 2019 kolejne wersje "Fit For 55". Europejskie rządy zaś łykają to jako nieuchronną oczywistość. A jak ktoś łykać nie chciał - jak od pewnego momentu rząd PiS - to się go brało "głodem" - mrożąc środki unijne i przedstawiając jako "podpalacza ogólnounijnego konsensu".
Teraz zaś dochodzimy do fazy realizacji. I do kosztów. Europejska branża produkcji żywności jest następna w kolejce. To ona odczuwa konsekwencje klimatyzmu na własnej skórze. Nakaz ograniczenia użycia nawozów i środków ochrony roślin. Likwidacja dopłat do rolniczych paliw. Nakazy ugorowania albo ograniczenia produkcji - choćby i kosztem wyrżnięcia połowy pogłowia. Wszystko to mocno uderza w opłacalność produkcji rolnej w Europie. A co za tym idzie w interesy europejskich rolników. A nawet w ich zdolność do ekonomicznego przetrwania. Tak jest w Niemczech, we Francji, we Włoszech. I tak jest także u nas w Polsce.
Bo europejscy rolnicy mogą się różnić wszystkim. Językiem, metodami protestu, skalą biznesową - wszystkim. Ale wszyscy jak jeden widzą coś, co było dotąd skrzętnie gumkowane i wypierane z "dyskusji" o Zielonym Ladzie. Rolnicy mówią otwartym tekstem, że poprzez politykę klimatyczną Unia Europejska sama zniszczy swoją własną produkcję żywnościową. A skutki tego będą takie, że Europa sama skaże się na import z zagranicy. Wąsko myślący klimatyści odpowiedzą na to pewnie, że... nie ma problemu.. Mieliśmy zredukować emisje? To zredukowaliśmy. Można? Można! Dotrzymaliśmy słowa? Dotrzymaliśmy! No i byczo jest.
Ale problem nie znika. Europa nadal będzie konsumować żywność. A tę żywność ktoś będzie musiał wyprodukować. Skończy się więc dalszym outsourcingiem. Tym razem właśnie produkcji jedzenia. Na Ukrainę, do Rosji albo do Ameryki Południowej. Czy będzie to żywność powstająca w warunkach wysokich norm jakości czy ekologii? Nie będzie. Przerabialiśmy to już na innych polach. Przy okazji sporu o wydobycie węgla, metali rzadkich albo produkcję tekstyliów. Tam było to samo. Ale wygrywało myślenie dziecięco-magiczne. Przekonanie, że jak się odsunie "brudną", "brzydką" i "cuchnącą" produkcję gdzieś na drugi koniec świata, to kłopot rozwiązany. Teraz mamy powtórkę w temacie rolniczym. Zaś za dekadę albo dwie będziemy mieli dokładnie taki sam kłopot jak teraz z uzależnieniem energetycznym od Rosji. Europa znów z opóźnienie skonstatuje, że ktoś ich trzyma za gardło, kontrolując dostawę strategicznego surowca - w tym wypadku jedzenia. I że za zboże trzeba będzie płacić jak... "za zboże". Tylko, że komuś gdzieś. A nie swoim ludziom tu u siebie.
Rolnicy to rozumieją. I próbują o tym mówić. Argument dociera ciężko. Głowy liberalnego establishmentu są bowiem coraz bardziej pozamykane. Przekonanie o wielkiej dziejowej misji ratowania świata owładnęło elitami w Brukseli, Paryżu, Berlinie i Warszawie. Ta megalomania trzyma ich mocno. I nie chce puścić. Zwłaszcza, że zachodnie społeczeństwa to coraz mniej społeczeństwa oparte o jakąkolwiek społeczna solidarność. A coraz bardziej skupiska izolowanych i niemających ze sobą wiele wspólnego żyjących i myślących oddzielnie kast społecznych.
A przecież na protestach rolniczych się nie skończy. Po farmerach przyjdą inne branże i inne grupy. Pracownicy branży chemicznej, samochodowej, rafineryjnej. Mieszkańcy "stref czystego powietrza" albo domów jednorodzinnych postawieni przed koniecznością wymuszonych inwestycji w termoizolację. A w końcu także biedniejsi konsumenci energii, których bardziej niż "koniec świata" martwi "koniec miesiąca". I to, żeby do niego dotrwać i mieć czym zapłacić za energię.
To są właśnie konsekwencje Zielonego Ładu. Oraz tego, że postanowiono go narzucić przy pomocy starych, sprawdzonych schematów "terapii szokowej". Bez oglądania się na argumenty krytyków.
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.