Polska blisko nowej wojenki z Brukselą
Tym razem pójdzie nie o praworządność, a o lichwę. Jeśli Sejm nie wstrzyma prac nad zmianami w ustawie o przeciwdziałaniu lichwie, złamie postanowienia unijnej dyrektywy i prawdopodobnie otworzy kolejny obszar konfliktu z Brukselą. Rządowy projekt czeka już w Komisji Gospodarki Narodowej i od niej zależy czy wojenki unikniemy.
Nie chodzi wcale o to, że Bruksela lansuje lichwę, a Polska z nią walczy. Przeciwnie, polski projekt może wykreować ponure lichwiarskie podziemie. Chodzi jednak o to, żeby państwa Unii wzajemnie - za pośrednictwem KE - uprzedzały się o tym, jakie stanowią prawo, gdy może się okazać, że uchwalane w jednym ma skutki dla innych. I muszą mieć czas na zastanowienie się, jakie te skutki będą. Ale po kolei.
Rząd przyjął w czerwcu w dość niecodziennym trybie projekt autorstwa Ministerstwa Sprawiedliwości. Jego najważniejszym celem jest ograniczenie kosztów pozaodsetkowych (opłaty, prowizje itp.) pożyczek i kredytów.
Postanowił, że nie mogą być one wyższe niż 20 proc. udzielonego finansowania. Ministerstwo Sprawiedliwości uzasadnia takie ograniczenie tym, że biedni ludzie w Polsce, zmuszeni do pożyczania pieniędzy, płacą za to kolosalne kwoty.
Ale w Polsce od 2016 roku obowiązuje już górny limit kosztów odsetkowych i pozaodsetkowych kredytów i pożyczek. Dla kosztów pozaodsetkowych wynosi on 55 proc. W projekcie zaproponowane było najpierw obniżenie go do 45 proc. i taki limit został przyjęty przez rząd. Na kolejnym posiedzeniu nastąpiła jednak "reasumpcja" głosowania i rząd jeszcze raz go obniżył - tym razem łącznie do 20 proc.
W kogo najbardziej uderza takie ograniczenie? Głównie w legalnie działające na polskim rynku firmy pożyczkowe, których jest znacznie ponad 400. Mają one w sumie ok. 3 mln klientów. Podlegają dość ścisłym regulacjom ustawy o kredycie konsumenckim, ich rejestr prowadzi Komisja Nadzoru Finansowego.
Koszty pożyczenia pieniędzy w takich firmach są faktycznie wysokie, ale prawo zobowiązuje je do przejrzystego objaśniania ich pożyczkobiorcy. Wie on ile będzie musiał zapłacić za zaciągnięte zobowiązanie. Zdecydowana większość firm tych zasad przestrzega. Tak silne ograniczenie kosztów pożyczek może spowodować, że firmy te po prostu będą musiały zamknąć swój interes.
- Wprowadzenie limitu kosztów pozaodsetkowych na poziomie 10 proc. plus 10 proc. spowodowałoby, iż żadna z instytucji pożyczkowych funkcjonujących na rynku polskim nie byłaby rentowna. W każdym przypadku, tj. pożyczek krótkoterminowych czy długoterminowych, spadek rentowności byłby na tyle znaczny, że obniżyłby się znacząco poniżej progu opłacalności - mówi Interii Marcin Czugan, prawnik i dyrektor Departamentu Prawno-Legislacyjnego Konferencji Przedsiębiorstw Finansowych.
Połowę ich klientów stanowią ludzie młodzi, do 35 roku życia. Wielu klientów mają też wśród przedsiębiorców, którzy na przykład miesiącami czekają na zapłatę za swoje towary czy usługi i muszą ratować płynność. Gdyby w banku powiedzieli, że potrzebują na to kredytu, na pewno żaden by im go nie udzielił, bo to za duże ryzyko. A firmy pożyczkowe takie ryzyko na siebie biorą w zamian za wyższą cenę.
Jeszcze kilkanaście lat temu rynek pożyczek pozabankowych w Polsce był zupełnie dziki. Ogłoszenia w gazetach, na słupach - a za nimi prawdziwi lichwiarze czyhali na nie mogących uzyskać finansowania w banku. Wyłudzali nie tylko ogromne kwoty, ale często bez porównania większe zabezpieczenia, jak mieszkania czy domy.
Czy jeśli legalnie działające firm pożyczkowe wycofają się z Polski, wrócimy do sytuacji sprzed lat?
- Niestety, jest to naturalna konsekwencja wykluczenia instytucji pożyczkowych z rynku finansowego (...) Jeśli likwiduje się podaż, nie likwidując popytu, to w sposób naturalny popyt gdzieś będzie musiał być zaabsorbowany. Natomiast banki czy SKOK-i nie będą w stanie przejąć wszystkich klientów instytucji pożyczkowych - mówi Marcin Czugan.
Możliwa likwidacja całego rynku to poważna ingerencja w swobodę świadczenia usług, która jest jednym z fundamentów europejskiego prawa. To trochę tak, jakby rząd zakazał w Polsce świadczenia usług np. fryzjerom, bo uznałby, że noszenie długich włosów powinno być naszą specyficzną cechą narodową.
Tak daleko idące propozycje zawarte w rządowym projekcie wkraczają w sferę uregulowaną unijną Dyrektywą o kredycie konsumenckim. A prawo w Unii powinno być maksymalnie zharmonizowane. Dlatego rząd wystąpił o notyfikację projektu do Komisji Europejskiej, która ma przeanalizować, czy z unijnym prawem jest on w zgodzie, czy też nie jest i czy nie wpływa niekorzystnie na inne państwa członkowskie. Bruksela odpowiedziała na to - poczekajcie ze zmianami trochę, musimy to przeanalizować.
Takie właśnie postepowanie nakazuje inna dyrektywa europejska. Niemal słowo w słowo na podstawie Traktatu mówi, że KE ma prawo na trzy miesiące wstrzymać wprowadzanie krajowych przepisów, dopóki nie sprawdzi, czy nie naruszają one unijnego prawa. Jest to tzw. procedura wstrzymania ("standstill"). I w przypadku nowelizacji "ustawy antylichwiarskiej" Komisja Europejska zastosowała tę właśnie zasadę, a termin wstrzymania ustaliła na 30 września.
Zasada "standstill" jest w tym przypadku jeszcze bardziej oczywista, że KE w ubiegłym roku rozpoczęła przegląd Dyrektywy o kredycie konsumenckim, żeby ocenić czy jej przepisy są skuteczne i się nie zestarzały. W przeglądzie prawa uchwalonego już ponad 10 lat temu chodzi miedzy innymi o to, żeby je dostosować je do "ery cyfrowej". Przegląd ma się zakończyć do końca tego roku, a propozycja Komisji oczekiwana jest w połowie roku przyszłego.
W trakcie konsultacji organizacje konsumenckie postulują wprowadzenie do dyrektywy ograniczenia kosztów kredytu. Tego w obecnej obowiązującej nie ma, choć niektóre państwa, podobnie jak Polska, takie przepisy u siebie wprowadziły.
"Dane państwo członkowskie jest zobowiązane, na mocy ogólnych zobowiązań określonych w art. 4 ust. 3 TUE, odroczyć wdrożenie przewidywanych środków na okres wystarczający do przeprowadzenia wspólnej analizy poprawek albo do przygotowania projektu aktu ustawodawczego, albo do przyjęcia wiążącego aktu przez Komisję" - napisano w Dyrektywie 2015/1535.
- Przeprocedowanie projektu i jego przyjęcie oznaczałoby zatem naruszenie postanowień tej niezwykle ważnej dyrektywy unijnej. To otworzyłoby drogę do ewentualnego kwestionowania faktu wejścia w życie przepisów całej ustawy, co rodziłoby szereg praktycznych problemów - komentuje sytuację Marcin Czugan.
Sejm 19 lipca przystąpił do pierwszego czytania zaproponowanych zmian i odesłał projekt do Komisji Finansów Publicznych. Sekretariat Komisji poinformował Interię, że do tej pory prezydium nie wyznaczyło jeszcze terminu posiedzenia rozpoczynającego prace. Od decyzji Komisji zależy teraz, czy Polska zaryzykuje wejście w kolejny konflikt z unijnym prawem.
Jacek Ramotowski
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze