Polskie euro: Im szybciej, tym lepiej

W wielu krajach, które już przyjęły euro, przez szereg miesięcy obowiązywała zasada podawania cen zarówno w walucie krajowej, jak i w euro. Była, więc możliwość kontrolowania, czy ten kurs jest właściwy. Rozmowa z profesorem Stanisławem Gomułką, makroekonomistą.

nRk: Aż 58 proc. Polaków jest przeciw wprowadzeniu euro - wynika z badan Taylor Nelson Sofres przeprowadzonych na zlecenie londyńskiego instytutu Open Europe. Czym podyktowany jest tak wysoki poziom sceptycyzmu?

Stanisław Gomułka: Opory naszych obywateli są dla mnie trudne do wyjaśnienia w kategoriach racjonalnych. Wprowadzenie euro, a więc zastąpienie polskiego złotego nowym pieniądzem, jest wydarzeniem związanym z ogromną zmianą, przede wszystkim o charakterze psychologicznym. To niemal jak zmiana systemu politycznego. Duża liczba rodaków ma "mętne" wyobrażenie o prawach jakimi rządzi się ekonomia, i w związku z tym, czego można się spodziewać, także o zmianie pieniądza. Przeważa ostrożność, że pojawią się niebezpieczeństwa, straty - nie do końca zresztą sprecyzowane i określone.

Reklama

Tylko ekonomiści zachowują spokój.

Chodzi w końcu tylko o przeklasyfikowanie jednostki obliczeniowej. W określonym dniu ceny wyrażone dotychczas w złotych zostaną podzielone przez jedną liczbę, w wyniku ustalenia kursu wymiany złotego do euro. W wielu krajach, które już przyjęły euro, przez szereg miesięcy obowiązywała zasada podawania cen zarówno w walucie krajowej, jak i w euro. Była, więc możliwość kontrolowania, czy ten kurs jest właściwy. Uważam, że wystąpienie efektów inflacyjnych jest mało prawdopodobne. Permanentne zwracanie uwagi na taką możliwość, przez niektórych polityków, powoduje że ta sugestia wywołuje obawy mające podłoże bardziej psychologiczne aniżeli racjonalne.

Podobne nastroje były przed przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej.

Przed dwoma laty - w momencie naszej akcesji do UE mieliśmy do czynienia z niewielkim wzrostem inflacji. Obywatele naszego kraju zignorowali ten fakt, bowiem bardziej byliśmy zorientowani na bezpośrednie korzyści wynikające z akcesji. Dzisiaj, poparcie dla obecności Polski w Unii Europejskiej jest bardzo wysokie, jedno z najwyższych w całej UE. Gdy mówimy o przystąpieniu Polski do UGW, to należy jasno powiedzieć, iż Polacy nie bardzo rozumieją jakie będą mieli z tego korzyści. Pewnie dlatego, że dotyczą one głównie przedsiębiorców - zarówno eksporterów, jak i importerów, oraz osoby, które zamierzają finansować swoje przedsięwzięcia inwestycyjne pożyczkami zagranicznymi.

Dzisiaj, ze względu na duże ryzyko kursowe przedsiębiorcy boją się brać pożyczki zagraniczne na dofinansowanie swoich projektów inwestycyjnych, co bez wątpienia w negatywny sposób wpływa na wzrost PKB i rozwój kraju. Wprawdzie kupujemy mieszkania, czy domy za franki szwajcarskie, ale też nie jest powszechne, gdyż obawiamy się wahań kursu. Przystąpienie do UGW i możliwość pożyczania waluty bez ryzyka kursowego jest wielką zaletą. Uświadomienie sobie tego, wymaga kultury w myśleniu ekonomicznym wśród naszego społeczeństwa. A z tym jest u nas ciężko, tym bardziej że tej kultury nie dostrzegam wśród przywódców politycznych, a co dopiero mówić o przeciętnym Kowalskim.

Ostatnio mówi się dużo o referendum w sprawie wprowadzenia euro. Bardziej chodzi tu o politykę czy ekonomię?

Referendum - jak słusznie podkreśla wicepremier Zyta Gilowska - nie rozstrzygało by czy wejść, czy nie wejść do UGW, a jedynie określało datę wprowadzenia euro. Polska w traktacie z Maastricht zobowiązała się, że do strefy wejdzie, natomiast od polskiego rządu i Polaków zależy, kiedy to nastąpi. Wypowiedź wicepremier Gilowskiej rozumiem w ten sposób, że w roku 2009 Polska mogłaby spełnić kryteria z Maastricht - zarówno fiskalne, jaki i nominale, tzn. dotyczące stóp procentowych i inflacji. Wówczas można by z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, jaka może być dokładna data naszego wejścia do UGW, pod warunkiem że w przeprowadzonym referendum polskie społeczeństwo wyrazi na to zgodę.

Magia daty nie zaczaruje gospodarki.

Skoro Polska i tak powinna znaleźć się wśród krajów-członków UGW, i skoro leży to w naszym interesie, sprawa jest rozstrzygnięta. Chodzi tylko o to, by spełniać kryteria i wejść najwcześniej jak to tylko możliwe. Jeszcze nie tak dawno wicepremier Gilowska też tak o tym mówiła, ale w między czasie miała miejsce wypowiedź prezydenta Kaczyńskiego, który wspomniał o referendum i stąd, między innymi zmiana, w stanowisku pani wicepremier. Uznała pewnie, że z bliżej nieokreślonych przyczyn politycznych, takie referendum jest niezbędne. Uważam, że przeprowadzenie takiego referendum jest niepotrzebne i ryzykowne.

Ryzykowne?

Określona w wyniku głosowania data naszego wejścia w struktury UGW może okazać się nierealna. Oczywiście, nawet jeżeli w roku 2009 Polska spełni wszystkie kryteria, może się okazać, że 2-3 lata później, już ich spełniać nie będzie. Przeprowadzimy więc referendum, a później się okaże, że nie możemy w danym roku wejść i wtedy to referendum przestaje mieć jakikolwiek sens. Trzeba by więc przeprowadzić następne.

Skoro nie referendum to...

Ważne jest by mieć program takiego wejścia po 2-3 letnim okresie przebywania Polski w ERM 2. Chodzi o to, aby w ciągu tego okresu dopilnować spełnienia wszystkich kryteriów i wynegocjować odpowiedni poziom kursu, po jakim polski złoty zostanie przeliczony na euro. W tym kontekście uważam, że data naszego wejścia do strefy euro powinna być już ustalona w trakcie funkcjonowania Polski w systemie ERM 2. Już wstępując do ERM2, należy myśleć, że dwa lata później wchodzimy do strefy euro, więc już wówczas trzeba będzie rozpocząć wszystkie przygotowania techniczne i zadbać, by spełnić wymogi. Gdyby się okazało, że z jakichś powodów którekolwiek kryterium nie zostanie spełnione - tak jak to niedawno miało miejsce w przypadku Litwy - wtedy data może zostać przesunięta nawet o kilka lat.

A może to Unia wywiera na nas zbyt dużą presję?

Nic takiego. Nie ma nacisków ze strony Wspólnoty Europejskiej, by Polska przystąpiła do unii walutowej wcześniej. Myślę, że najważniejsza jest wiarygodność. Niemcy i Francja obawiają się nowych członków Unii Monetarnej, którzy nie są wiarygodni, ponieważ obniżają siłę wspólnej waluty i powodują, że stopy procentowe w sferze euro będą wyższe niż obecnie. W związku z tym nalegają przede wszystkim na jakość, a nie na szybkość.

Polski rząd obawia się, że jeśli w ciągu dwóch lat poprzedzających przystąpienie do strefy euro będziemy stosować stały kurs walutowy, wówczas złoty może utracić stabilność.

Stabilność kursu jest jednym z kryteriów Traktatu z Maastricht. Nasz kraj powinien być zdolny do utrzymania kursu przynajmniej przez okres przebywania w ERM2. Oczywiście pojawia się pytanie o szerokość pasma, w którym znajdzie się kurs złotego wobec euro. Interpretacje są różne. Na przykład były szef NBP Leszek Balcerowicz uważał, że szerokość pasma powinna mieścić się w granicach +/- 15 proc.

Jaka interpretacja wydaje się Panu najwłaściwsza?

Sprawa ta nie do końca jest oczywista. Na pewno będą potrzebne negocjacje i konieczność porozumienie się z przedstawicielami zarówno Unii Europejskiej, jak i Banku Centralnego. W negocjacjach najważniejsze są dwie kwestie: szerokość pasma dla kursu złotego oraz poziom kursu w chwili wejścia do strefy euro.

Jestem zdania, że dość szerokie pasmo byłoby łatwiejsze do spełnienia, ze względu na spore jeszcze amplitudy wahań kursowych. W takim kraju jak Polska przy dobrej polityce makroekonomicznej, dotyczącej zarówno polityki fiskalnej, rynku pracy, jak i pieniężnej - w tym stóp procentowych, przy właściwych parametrach w tych trzech obszarach, raczej "zagraża nam" aprecjacja, tzn. możliwość, że w trakcie 2-letniego okresu w ERM2 Bank Centralny będzie musiał kupować waluty obce, a nie sprzedawać.

Kandydat do wejścia w strefę euro jest postrzegany przez kapitał prywatny jako kraj o rosnącej wiarygodności. Można liczyć się z kolejnym napływem inwestycji zagranicznych, czy kapitału portfelowego. Polskie towary są wciąż konkurencyjne na rynkach światowych i w Europie, więc osłabienie złotego nie jest konieczne do utrzymania deficytu obrotów bieżących pod kontrolą. W przypadku wymogu sztywnego kursu złotego wobec euro szczególnie polityka fiskalna musiałyby być ostrzejsza, by utrzymać inflację na niskim poziomie.

Czy możliwe jest utrzymanie się przez najbliższe lata tak dobrej koniunktury gospodarczej? Może polska gospodarka jest w stanie wypracować do 2009 roku nadwyżkę w budżecie państwa?

Wysoki wzrost gospodarczy potrwa może jeszcze dwa lata - rok obecny i przyszły. Widzę tu podobieństwo do 3-letniego okresu, jaki mieliśmy w latach 1995-1997, kiedy również wystąpił 3-letni okres bardzo szybkiego wzrostu gospodarczego, a później miało miejsce znaczne spowolnienie. Trzeba liczyć się z możliwością, że za dwa lata nastąpi wzrost gospodarczy nie w wysokości 6-7 proc. ale na przykład 4-5 proc., lub nawet mniej. Wtedy realne staje się przekroczenie deficytu budżetowego 3 proc.

Gdybyśmy jednak w najbliższych dwóch latach zlikwidowali deficyt, lub mieli nadwyżkę budżetową, nie powinniśmy się obawiać spowolnienia wzrostu gospodarczego w latach 2009-2010. Niezbędny jest do tego jednak program reform. Celem nie powinno być w tej chwili dojście do deficytu 3 proc. tylko dojście do deficytu zero, lub nawet wypracowanie nadwyżki. Trzeba liczyć się z tym, że za kilka lat przy niskim wzroście ten deficyt będzie większy, ale wtedy będzie można go utrzymać w ryzach, tzn. poniżej 3 proc.

O korzyściach z przyjęcia wspólnej waluty w Polsce mówi się dużo a o kosztach niewiele i z niechęcią.

Koszty przyjęcia euro są najwyższe dla krajów najbogatszych. Niemcy okupili euro wyższymi stopami procentowymi niż mogłyby być, gdyby nie byli w sferze euro. To oczywiście nie dotyczy Polski. Nie musimy obawiać się tego, że stopy procentowe będą wyższe niż mogłyby być bez wejścia, przecież w ostatnich latach i tak były bardzo wysokie.

Sceptycy argumentują, że po wstąpieniu do UGW utracimy autonomię finansową na rzecz Europejskiego Banku Centralnego?

Wpływ na sferę realną poprzez politykę monetarną jest często podnoszony przez ekonomistów. Tylko o co tak naprawdę chodzi? Celem jest stabilizacja wzrostu gospodarczego, po to by zmniejszyć prawdopodobieństwo dużych fluktuacji w koniunkturze gospodarczej, wywołanych np. zaburzeniami w handlu międzynarodowym, czy kryzysami finansowymi w innych krajach.

Kryzys finansowy w Rosji w roku 1998 spowodował silne tąpnięcie w wymianie handlowej między Polską i Rosją, i nastąpiło w naszym kraju znaczne spowolnienie wzrostu produkcji przemysłowej. Zawirowania gospodarcze zostały zignorowane przez Radę Polityki Pieniężnej, polscy przedsiębiorcy przestawili się z eksportu na rynek rosyjski na eksport na rynki zachodnie, i po kilku kwartałach powróciła wysoka koniunktura. Dziś po prostu mówimy o tym, że zamieniamy mało wiarygodny polski Bank Centralny, na bardzo wiarygodny europejski Bank Centralny.

Nie wierzy Pan NBP?

Bank Centralny w Polsce jest obecnie dużo bardziej wiarygodny niż 20 lat temu, kiedy był de facto po prostu departamentem Ministerstwa Finansów, a kierował nim wiceminister finansów. Na początku transformacji Bank Centralny był pod dość dużym wpływem ze strony ministra finansów. Właściwie dopiero po powstaniu Rady Polityki Pieniężnej doszło do całkowitego usamodzielnienia się Banku Centralnego. Tym niemniej, w oczach zarówno polskiej, jak i międzynarodowej opinii publicznej, polityka monetarna, czy ogólnie makroekonomiczna w Polsce, jest dużo mniej wiarygodna niż polityka monetarna, czy makroekonomiczna w strefie euro.

Wyrazem tego są różnice w stopach rentowności skarbowych papierów wartościowych, tzn. stopy rentowności są w Polsce o jakieś 100 do 200 punktów bazowych wyższe niż w strefie euro. I to jest ta różnica, to jest tzw. ryzyko makroekonomiczne, albo raczej większe ryzyko makroekonomiczne w Polsce, niż w strefie euro. Jednym słowem, wejście do strefy eliminuje tą dodatkową różnicę ryzyka i przekłada się na niższe koszty obsługi długu publicznego. Czyli mielibyśmy korzyść, a nie stratę.

Koszty zmieniają się w korzyści.

Polska ma w tej chwili spore rezerwy, około 40 miliardów, i tylko część tych rezerw będzie potrzebna do wprowadzenia euro. W tej chwili musimy mieć spore rezerwy na wypadek zawirowań na rynku walutowym, interwencji na rynku, utrzymania stabilności kursu. Z chwilą wejścia do strefy euro staniemy się częścią większego sytemu, już nie będzie czego stabilizować, bo tym się zajmuje Europejski Bank Centralny. I wtedy nie musimy mieć specjalnych rezerw. Pieniądze są nam potrzebne jedynie po to, by dokonać wymiany złotówek na kilkanaście, może 20 miliardów euro potrzebnych do obiegu. Różnica między rezerwami, a tym co jest potrzebne do wprowadzenia nowej waluty to pieniądze, które będzie można przeznaczyć na dowolny cel, choćby na spłacenie długu zagranicznego, a więc jest to kolejna korzyść.

Czy mamy szansę znaleźć się w Unii Gospodarczo-Walutowej w 2011 roku?

Dla tej daty widzę poważne zagrożenia, dlatego że obecna polityka fiskalna jest zbyt "miękka". Wicepremier Gilowska twierdzi, że wprowadzi reformy, które ograniczą wydatki, i nawet podaje konkretne liczby, ale wydaje mi się to mało wiarygodne. Nie wskazuje, gdzie znaleźć oszczędności, natomiast niewątpliwy jest ubytek dochodów. W sytuacji kiedy wzrost gospodarczy będzie się utrzymywał na poziomie 6-7 proc. to deficyt budżetowy nie wzrośnie, może nawet lekko maleć. Jeżeli utrzymamy deficyt na poziomie ok. 3 proc., to w okresie powolnego wzrostu znów wejdziemy w obszar 3-6, a nie poniżej 3 proc. Równie duże jest ryzyko, że kryteria fiskalne nie będą spełnione za 3-4 lata, nawet jeżeli w przyszłym roku, czy za dwa lata będą spełnione. To samo dotyczy pozostałych kryteriów. Mamy w tej chwili bardzo niską inflację, ale jest to związane z wysokim bezrobociem i dużą aprecjacją złotego w ostatnich kilku latach. Stopa bezrobocia maleje ale silny wzrost gospodarczy spowoduje zapewne pojawienie się silnej presji płacowej i za 2-3 lata inflacja może osiągnąć 4-6 proc.

Jaka jest więc, Pana zdaniem realna data przystąpienia Polski do UGW?

W tej chwili nie mógłbym jej podać. Wszystko jest możliwe, dlatego że mamy prezydenta i premiera, którzy są dosyć eurosceptyczni i mają niewielkie pojęcie o polityce makroekonomicznej. Mamy minister finansów, która idzie w swoich wypowiedziach publicznych i w swoich propozycjach w ślady b. premiera Kołodki sprzed 10 lat. Akcentuje przede wszystkim zmniejszanie dochodów, a nie zmniejszanie wydatków. Panuje propaganda sukcesu, wykorzystywanie okresu wzrostu gospodarczego, przy założeniu, że trwać będzie przez wiele lat. To założenie jest w warunkach polskich nie do przyjęcia, nierealistyczne i - moim zdaniem -niebezpieczne. Nie ma także koncepcji polityki gospodarczej, która byłaby podporządkowana wejściu Polski do strefy euro w konkretnym roku, czy nawet w określonym przedziale czasowym.

Decydujący jest brak konsekwentnych działań polityków?

Chociaż wszyscy - i Premier, i Prezydent, i Pani Minister, i opozycja - mówią, że trzeba tworzyć miejsca pracy i zabiegać o wzrost gospodarczy - myśli się raczej o zwiększaniu wydatków i zmniejszaniu dochodów, czyli o utrzymaniu wysokiego deficytu budżetowego i wysokiego długu publicznego.

By finansować deficyt po prostu pożycza się środki, których przez to nie można przeznaczyć na działalność inwestycyjną. To powoduje, że tempo wzrostu gospodarczego na dłuższą metę nie może być w Polsce tak wysokie, jak powinno. Polityka gospodarcza powinna być skoncentrowana na spełnieniu kryteriów z Maastricht, bo tak czy inaczej Polska powinna spełnić kryteria fiskalne, nawet gdyby nie była w Unii. Im szybciej wstąpimy do UGW tym lepiej z punktu widzenia ogólnych korzyści. Wtedy nie będziemy tracić tego, co możemy zyskać.

Barbara Kuśnierz i Bartosz Niedzielski

Nasz Rynek Kapitałowy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »