Bankructwo emerytalnej Europy

Jeszcze kilkanaście lat temu wydawało się, że systemy emerytalne to jedna z najpewniejszych i trwałych socjalnych zdobyczy współczesnych społeczeństw. Mało kto przejmował się nieśmiałymi przestrogami ekonomistów, że stare rozwiązania wymagają reform. Kryzys gospodarczy wyjaskrawił problem i być może przyspieszył zmiany.

Jak zapewnić sobie lepszą emeryturę? Dołącz do dyskusji

Wygląda na to, że system, który funkcjonował od 120 lat, dobiega swoich dni. Dziś słowo emerytura wywołuje skrajne emocje ze względu na koszty systemu emerytalnego dla światowych gospodarek. Zewsząd słychać nawoływania o wydłużenie wieku emerytalnego, a rządy ostrzą sobie zęby na oszczędności zgromadzone przez przyszłych emerytów.

Emeryturę chciałoby się widzieć jako okres spokojnego odpoczynku po dziesięcioleciach wytężonej kariery zawodowej. Czas, kiedy można w najgorszym razie wygrzewać stare kości na słońcu podczas spacerów w parku, a w najlepszym - realizować marzenia życia, na które wcześniej nie było czasu - np. podróżować. Nieprzypadkowo lwią część klienteli amerykańskich biur podróży stanowią właśnie emeryci.

Reklama

W Polsce emerytura nie budzi aż tak pozytywnych skojarzeń - przez lata emeryt był raczej synonimem biedy i niedostatku. W ostatnich latach ten wizerunek stracił nieco na aktualności (choć stereotyp jest wciąż żywy), bo wbrew powszechnemu mniemaniu emeryci nie są najuboższą warstwą społeczną. Niestety nie stało się to za sprawą skokowo rosnących świadczeń, lecz z powodu bezrobocia. Po prostu pojawili się tacy, którzy mają jeszcze gorzej.

Choć tak naprawdę najwięcej powodów do narzekania mają ci, którzy pracują, żeby utrzymać siebie, zapełnić kasę, z której płyną świadczenia dla seniorów i jeszcze odłożyć na swoją przyszłą emeryturę. Niestety nie mogą mieć pewności, czy system emerytalny nie zbankrutuje.

Duch żelaznego kanclerza

Wszystko zaczęło się w 1889 roku, gdy pruski parlament na wniosek Ottona von Bismarcka wprowadził obowiązkowe ubezpieczenie emerytalne. Sam kanclerz nie ukrywał, że miało to być rozwiązanie jedynie doraźne, mające na celu uspokojenie nastrojów społecznych - ot, taka - jak byśmy to dzisiaj określili - kiełbasa wyborcza, czy jak nieco bardziej elegancko określił to Bismarck - kilka kropel oleju socjalnego na receptę.

Mechanizm był prosty. Pracownicy wpłacali pieniądze, a dostawali je emeryci. Tak z pokolenia na pokolenie. Według ówczesnych założeń, emeryturę mieli otrzymywać wszyscy pracownicy powyżej 70. roku życia (dopiero w 1916 roku obniżono wiek emerytalny do 65 lat). Łączna składka na ubezpieczenie społeczne i emerytalne (bo Bismarck wprowadził również obowiązkowe ubezpieczenia zdrowotne i rentowe) wynosiła 6 proc. płacy. Ten system znakomicie wówczas funkcjonował, a nawet przyniósł nadprogramowe efekty.

Mógł funkcjonować, bo 120 lat, jakie dzielą nas od wprowadzenia ubezpieczeń emerytalnych, to cała epoka. Wówczas średnia długość życia wynosiła około 45 lat. Łatwo więc wyobrazić sobie, że emerytury, a więc wypłaty świadczeń, dożywali jedynie nieliczni, a i potem pobierali świadczenia niezbyt długo. Ponieważ wprowadzony przez Bismarcka system był obowiązkowy, a więc powszechny, płacących składki były miliony, nietrudno było więc o zbilansowanie całego przedsięwzięcia.

Pozytywnym efektem był szybszy rozwój gospodarczy. Wcześniej zaopatrzenie na starość zapewniało jedynie własne gospodarstwo, po wprowadzeniu państwowych emerytur więcej ludzi zdecydowało się na migrację do miast, do szybko rozwijającego się przemysłu, wiedząc, że po zakończeniu kariery zawodowej nie będą przymierać głodem. System emerytalny stał się jednym z kół napędowych dwudziestowiecznej gospodarki.

Dziś emerytury stają się hamulcem. Wszystko przez postęp i demografię. Statystyczna długość życia w krajach rozwiniętych sięga 80 lat. Emeryt pobiera zatem świadczenie średnio przez piętnaście lat. To zupełnie inna skala potrzeb niż za czasów Bismarcka. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną zmianę - pod koniec XIX wieku praca młodocianych nie była niczym nadzwyczajnym, skoro więc karierę zawodową rozpoczynano w wieku kilkunastu lat, to również znacznie dłużej niż teraz ubezpieczony płacił składki.

Demografia jest podwójnie bezlitosna dla systemów emerytalnych - nie dość, że ludzie żyją coraz dłużej, to jeszcze - przynajmniej w rozwiniętych krajach europejskich - rodzi się coraz mniej dzieci. ONZ prognozuje, że do 2050 r. ludność Łotwy zmniejszy się o 52 proc., Bułgarii - o 36 proc., Ukrainy - o 35 proc., Rosji - o 30 proc., Włoch - o 22 proc., Polski - o 15 proc. a Słowacji - o 8 proc. A to oznacza, że w 2052 r. na jednego Polaka w wieku produkcyjnym będzie przypadać dwóch emerytów.

Na marginesie: cześć ekonomistów i demografów uważa że to właśnie bismarckowski system spowodował mniejszy przyrost naturalny, bo wcześniej za najlepsze zabezpieczenie na starość uważano... liczne potomstwo.

Uniknąć katastrofy

Już dzisiaj w krajach Unii Europejskiej na jednego emeryta przypadają jedynie trzy osoby zawodowo aktywne. Według szacunków Komisji Europejskiej, w 2030 roku stosunek ten wyniesie jeden do dwóch, zaś w 2060 roku emeryci będą większością: trzy osoby zawodowo czynne będą musiały pracować na czterech emerytów.

Ta katastrofalna perspektywa oznacza albo horrendalne podniesienie wysokości składek na ubezpieczenie społeczne (efekty łatwo przewidzieć: większe koszty pracy a więc większe bezrobocie i wolniejszy rozwój gospodarczy), albo drastyczne zmniejszenie wysokości świadczeń (co z kolei może zaowocować większymi wydatkami z budżetu na pomoc społeczną).

Oczywiście możliwe są też dopłaty z budżetów rządowych do bankrutujących systemów emerytalnych, ale nie oszukujmy się, to też nie jest niewyczerpane źródło, a przy obecnych tendencjach demograficznych koszty będą szybko rosnąć. KE prognozuje, że jeśli członkowie Unii nie zmienią swoich systemów emerytalnych, to w ciągu nadchodzących 50 lat koszty emerytur urosną w Niemczech do 12,8 proc. PKB, Francji do 14 proc., a Grecji 24,1 proc. PKB.

W miarę bezbolesnym, ale zapewne niewystarczającym wyjściem jest podniesienie wieku emerytalnego. Skala francuskich protestów pokazuje jednak, jak ryzykowne politycznie jest to rozwiązanie. Tam jesień upłynęła pod znakiem burzliwych demonstracji przeciwko rządowym planom podniesienia wieku emerytalnego. Objęły setki miast, a uczestniczyły w nich miliony Francuzów.

A trzeba zaznaczyć, że nie chodzi o zmiany rewolucyjne. Prezydentowi Sarkozy'emu udało się przeforsować ustawę, która przewiduje podniesienie o dwa lata wieku emerytalnego wynoszącego teraz 60 lat. Także o dwa lata - z 65 do 67 lat - podwyższony ma być wiek, od którego będzie przysługiwać emerytura w pełnej wysokości nawet przy niepełnym okresie składkowym. Francuski projekt przewiduje prócz tego wydłużenie okresu płacenia obowiązkowych składek emerytalnych: z 40,5 roku teraz do 41 lat w 2012 roku i do 41,5 roku w 2020 roku.

To konieczność. Rząd przeznacza na dopłaty do emerytur rocznie 12,4 proc. PKB, a według danych OECD średnia w strefie euro wynosi 11,1 proc. W kolejnych 40 latach - według prognozy rządu francuskiego - wydatki wzrosną czterokrotnie, z obecnych 25 mld euro do 100 mld euro. W 2009 r. w budżecie brakowało już blisko 11 mld euro na pokrycie wydatków tego systemu.

Podobne problemy i plany mają również inne kraje - Brytyjczycy chcą podwyższenia wieku emerytalnego do 69 lat, Niemcy - do 67 lat. Premier Litwy Andrius Kubilius stawia warunek - albo wyższy wiek emerytalny, albo emerytury niższe o 30 proc.

W jeszcze gorszej sytuacji są Belgia i Włochy, gdzie systemy emerytalne są na skraju wypłacalności - prawo do świadczeń przysługuje tam już w wieku - odpowiednio - 58 i 60 lat, a lewicowe partie i związki zawodowe nie dopuściły nawet do dyskusji o podwyższeniu wieku emerytalnego.

Większość ekonomistów przyznaje - podniesienie wieku emerytalnego to działanie konieczne, jeśli rządy chcą zmniejszyć deficyt sektora emerytalnego. Najbrutalniej rzecz ujmując, chodzi o to, by pracownik jak najdłużej płacił składki, a jak najkrócej pobierał świadczenie. Jednak jest to działanie po pierwsze niewystarczające, a po drugie przyniesie efekty dopiero w przyszłości - podniesienie wieku emerytalnego w perspektywie kilku lat tylko nieznacznie zmieni proporcje między wpłacającymi pieniądze do systemu, a pobierającymi zeń emerytury. To działania kosmetyczne, jeśli wziąć pod uwagę, jak drastycznie zmieniły się warunki demograficzne od czasów Bismarcka.

Jose Pineiro, twórca stawianej całemu światu za wzór chilijskiej reformy emerytalnej straszy: - Emerytalna bomba zatopi Europę. Jego zdaniem, w końcu dojdzie do tego, że aby zaspokoić emerytów, rządy będą drukować na potęgę pieniądze, co doprowadzi do hiperinflacji, jaka była udziałem niektórych południowoamerykańskich krajów.

Demografia jest nieubłagana, a postęp w naukach medycznych pogłębi niekorzystne tendencje w systemach emerytalnych. - Jeśli jutro "Wall Street Journal" napisze, że wynaleziono lekarstwo na raka, to oczywiście wszyscy chorzy bardzo się ucieszą, ale ministrowie finansów większości europejskich krajów popełnią rytualne samobójstwo, gdyż wypłaty emerytur w Niemczech, Francji czy Włoszech radykalnie będą musiały zostać zmniejszone - dodaje Pineiro.

Dwa wyjścia

Od kilku dekad znane są możliwe rozwiązania tej sytuacji. Pierwsze - to rezygnacja z publicznych ubezpieczeń emerytalnych. Tą drogą poszła pod koniec lat 80. ubiegłego wieku Nowa Zelandia, gdzie emeryturę zastąpiono zasiłkiem wypłacanym z budżetu obywatelom, którzy ukończyli 68 lat. Państwo zrezygnowało z opodatkowania pracy obowiązkowym ubezpieczeniem emerytalnym, zostawiając troskę o własną przyszłość obywatelom.

Drugą drogą podążyły kraje Ameryki Południowej na czele z Chile. Stary zbankrutowany społecznie i nieefektywny system typu repartycyjnego, został zastąpiony nowym rozwiązaniem, opartym na funduszach emerytalnych i zarządzających nimi towarzystwach emerytalnych.

Nowatorstwo tego rozwiązania polegało na tym, że emerytury z nowego systemu miały być finansowane nie z bieżących składek opłacanych przez pracujących, lecz z gromadzonych oszczędności. Oszczędności te w okresie pracy są inwestowane przez wyspecjalizowane podmioty, a po osiągnięciu wieku emerytalnego przeznaczane na wypłatę emerytury. System chilijski okazał się szczególnie atrakcyjny dla innych krajów, zwłaszcza z hiszpańskojęzycznej Ameryki Łacińskiej. Peru zdecydowało się wprowadzić swoją reformę w roku 1993, Argentyna i Kolumbia w 1994 r., następnie Urugwaj (1996), Boliwia i Meksyk (1997), Salwador (1998), Wenezuela i Kostaryka (2000) oraz Dominikana (2003).

Na systemie chilijskim wzorowana jest również polska reforma emerytalna z 1999 roku, do dziś zresztą niedokończona.

Dlaczego zdecydowano się na taki wariant? Chociaż dziś to niepopularne tłumaczenie, właśnie po to, aby uniknąć bankructwa systemu emerytalnego. Świadczenia miały być uzależnione nie od decyzji politycznych, a od wielkości zgromadzonego przez pracownika kapitału. Mówiąc bardziej uczenie: reforma emerytalna w Polsce i we wszystkich krajach, które ją przeprowadziły, polegała na odejściu od systemu zdefiniowanego świadczenia na rzecz systemu zdefiniowanej składki.

Kosztowna dziura

To bez wątpienia bardziej rozsądna ekonomicznie koncepcja, chociaż w okresie przejściowym dość kosztowna. Ponieważ część składki jest przekazywana do funduszy emerytalnych, do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych trafia mniej pieniędzy, natomiast poziom wypłat świadczeń obniżył się nieznacznie. Dlatego ZUS jest w najbliższych latach skazany na deficyt, pokrywany w ostatecznym rozrachunku przez podatników. Według twórców reformy, miał on być łagodzony przez wpływy z prywatyzacji, jednak od 2001 do ubiegłego roku sprzedaż państwowych spółek praktycznie stała w miejscu.

Polecamy: PIT 2010

Są jednak i inne skutki funkcjonowania w Polsce funduszy emerytalnych. Przede wszystkim rozwój rynku kapitałowego - systematycznie zasilane gotówką fundusze są jednym z głównych inwestorów na warszawskiej giełdzie. Tylko w 2009 roku kupiły akcje za 12 mld zł. Pod koniec 2010 roku portfel akcji funduszy był wart około 80 mld zł. O roli, jaką odgrywają niech świadczy fakt, że w 2009 roku, gdy minister skarbu Aleksander Grad przygotowywał swoje plany prywatyzacyjne, pierwsze kroki skierował właśnie do OFE, by nakłaniać je do udziału w prywatyzacji. Wiedział, że bez zainteresowania funduszy wielkie oferty publiczne mogą zakończyć się fiaskiem.

W ostatnich dyskusjach nad rolą OFE i zmianach w systemie emerytalnym zarzucano często funduszom zbyt duże i mechaniczne zaangażowanie w obligacje skarbowe, co zdaniem krytyków nie wymaga żadnej specjalistycznej wiedzy o rynkach. Na koniec 2010 roku portfel obligacji zbliżał się do 115 mld zł. To być może rzeczywiście dużo, chociaż trzeba przypomnieć, że limity inwestycyjne preferujące obligacje skarbowe narzucił funduszom ustawodawca. Po drugie, gdyby nie było OFE rząd musiałby szukać nabywców na swoje papiery skarbowe gdzie indziej. A w sytuacji niepewności na rynkach finansowych i rosnących potrzeb finansowych może to okazać się nie takie proste.

Wielki skok na kasę

Ponad 200 mld zł zgromadzonych w OFE oszczędności kusi polityków, którzy muszą czymś załatać rosnącą dziurę budżetową. Stąd pojawiające się odważne pomysły - od ograniczenia składek do OFE, aż po ich całkowitą likwidację. Rzeczywiste pieniądze przyszłych emerytów, dziś zainwestowane przez prywatne fundusze, miałyby się zamienić w wirtualny zapis zobowiązania finansowego na koncie w ZUS.

- Likwidacja OFE to w gruncie rzeczy pożyczanie pieniędzy od przyszłych emerytów, z tym, że zamiast skarbowych papierów wartościowych dostaliby oni emerytalne papiery wartościowe, które mają zupełnie inną, dużo mniejszą wiarygodność. Różnica między rynkowymi papierami skarbowymi a emerytalnymi obligacjami jest mniej więcej taka, jak kiedyś między dolarami a bonami Pekao - podsumowuje te pomysły Stanisław Gomułka, główny ekonomista Business Centre Club, były wiceminister finansów w rządzie Donalda Tuska.

Rozgrywki wokół OFE mogą trwać dopóki nie zniknie groźba przekroczenia ostrożnościowych progów relacji długu publicznego do PKB. Bo trzeba wiedzieć, że w tej dyskusji najmniej chodzi o efektywność systemu emerytalnego (chociaż taka by się pewnie przydała), ale właśnie o dziurę budżetową.

To już epidemia

Polska nie jest wyjątkiem. Niemal wszystkie kraje z naszego regionu zdecydowały się na mniejsze lub większe zamachy na pieniądze przyszłych emerytów.

Składki do funduszy emerytalnych zawiesiła lub na jakiś czas wstrzymała większość państw środkowo-wschodniej Europy. Zdecydowanie najdalej poszedł rząd węgierski, który przedstawił swoim obywatelom propozycję nie do odrzucenia: albo zrezygnują z drugiego filaru (przekazując zgromadzone w nim oszczędności do madziarskiego odpowiednika naszego ZUS, gdzie - zgodnie z zapewnieniami władz miałyby być przypisane do indywidualnych kont emerytalnych, albo mogą pozostać w kapitałowym systemie emerytalnym, ale wówczas stracą prawo do państwowej emerytury. Stawką w tej grze jest 14 mld dolarów, jakie nasi bratankowie zaoszczędzili na swoją starość. Przeżywającemu poważne kłopoty węgierskiemu budżetowi z pewnością te pieniądze się przydadzą. A że przydałyby się w przyszłości węgierskim emerytom? Cóż, duży może więcej.

Podobne apetyty miał rząd bułgarski (chociaż w tym przypadku stawka do wzięcia jest nieco mniejsza. Zgodnie z pomysłem z października 300 mln dol. prywatnych oszczędności zgromadzonych w systemie wcześniejszych emerytur miało wspomóc państwowy system emerytalny. Ostro zaprotestowały przeciwko temu związki zawodowe, i rząd zrealizował jedynie 20 proc. pierwotnych zamierzeń.

Łotwa na dwa lata zmniejszyła składkę przekazywaną funduszom emerytalnym z 10 do 2 proc., Litwa z 5,5 do 3 proc. Rumunia zrezygnowała z planowanej podwyżki stawki i została przy 2 proc. W Estonii rząd poszedł na całość - początkowo chciał ściąć składkę z 6 do 2 proc., ale ostatecznie zawiesiła ją całkowicie, obiecując, że po dwóch latach wysokość składek do funduszy zacznie rosnąć. Tak, żeby wyrównać przyszłym emerytom straty.

Kolejnym przykładem jest Irlandia. W 2001 roku powstał tam państwowy fundusz emerytalny NPRF (odpowiednik naszego Funduszu Rezerwy Demograficznej) którego celem miało być zasilanie emerytur Irlandczyków w latach 2025-2050. Od 2009 roku system miał też zadbać o emerytury niektórych pracowników sektora publicznego (głównie uniwersytetów). Jednak w marcu 2009 roku irlandzki rząd przeznaczył 4 mld euro z tego funduszu na ratowanie banków. W listopadzie 2010 roku zarekwirował natomiast pozostałe oszczędności w wysokości 12,5 mld euro na wsparcie bailoutu reszty kraju.

Na marginesie można dodać, że w Polsce również FRD nie miał szczęścia. Najpierw przez pierwsze lata po utworzeniu wpływało doń znacznie mniej pieniędzy niż pierwotnie zakładano - głównie ze względu na zahamowanie prywatyzacji, bo to właśnie wpływy ze sprzedaży państwowych spółek miały zasilać Fundusz. Następnie, gdy jednak udało się zgromadzić tam nieco środków rękę położył na nich rękę minister finansów: w tym roku 9,5 mld zł "zaskórniaków" z FRD zasiliło bieżące potrzeby Funduszu Ubezpieczeń Społecznych.

W listopadzie także francuski parlament zadecydował o przeznaczeniu 33 mld euro zgromadzonych w państwowym funduszu emerytalnym FRR na redukcję krótkoterminowego deficytu systemu emerytalnego.

Co w zamian?

Te wszystkie rozpaczliwe działania mogą na kilka lat oddalić groźbę bankructwa kolejnych państw. Pozwolą zmniejszyć, lub przynajmniej spowolnić wzrost deficytów budżetowych. Nie rozwiązują jednak żadnego z problemów współczesnych systemów emerytalnych. Wręcz je pogłębiają.

Wynalazek kanclerza Bismarcka przez dziesięciolecia stanowił znakomity instrument zabezpieczenia socjalnego i rozwoju gospodarczego. Jednak - jak każde narzędzie - po prostu się zużył. Trzeba poszukać nowego. To zapewne potrwa kilka dziesięcioleci.

Adam Sofuł

Współpraca: PB, SŁ

Koniec z reformą, sami musimy zadbać o swoją emeryturę Reforma emerytalna przeprowadzona w Polsce w 1999 r. nie została nigdy dokończona i praktycznie skończyła się 30 grudnia 2010 r., gdy rząd postanowił, że zdecydowana większość pieniędzy, które dotąd były przekazywane do otwartych funduszy emerytalnych, trafi do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Ekonomiści najdelikatniej określają sytuację jako demontaż systemu i działania, które spowodują, że OFE przestaną być znaczącym uczestnikiem rynku kapitałowego. Z przekąsem przyznają jednak, że mogło być jeszcze gorzej, gdyby - jak na Węgrzech - zostały znacjonalizowane pieniądze należące do emerytów już zgromadzone w funduszach emerytalnych. Dla budżetu zmiana ta oznacza oszczędzenie rocznie kilkunastu miliardów złotych i spadek długu publicznego. Dla przyszłych emerytów - większe uzależnienie wysokości świadczeń od polityków. Mniej na inwestycje Składka emerytalna to 19,52 proc. wynagrodzenia brutto. 12,22 proc. z założenia zasila I filar emerytalny, czyli ZUS. 7,3 proc. dotychczas trafiało do II filara, czyli funduszy emerytalnych. Rząd zdecydował, że od kwietnia OFE dostaną tylko 2,3 proc., natomiast zabrane im 5 proc. pozostanie w ZUS, chociaż formalnie ma to być w dalszym ciągu część II filara. Taki stan ma się utrzymać przez dwa lata. Później część przekazywana do OFE ma się zwiększać, ale docelowo od 2017 r. mają one otrzymywać zaledwie 3,5 proc., a więc niespełna połowę tego co obecnie. Rząd optymistycznie zakłada, że malejące wpływy ze składek miałby funduszom zrekompensować napływ dodatkowych dobrowolnych wpłat, które mogą się pojawić po wprowadzeniu ulg podatkowych. Premier zapowiedział wprawdzie, że ów II filar w ZUS będzie waloryzowany, ale nie bardzo wiadomo na jakich zasadach. Nie wiadomo też, czy te pieniądze będą dziedziczone, tak jak (niestety zresztą też w ograniczonym zakresie) składki zebrane na kontach funduszy emerytalnych. Wirtualne obietnice Trzeba przy tym mieć świadomość, że o ile w OFE są realne pieniądze, ulokowane w obligacjach, akcjach, bądź na lokatach - a więc zarabiają dla przyszłych emerytów, tak w ZUS istnieje jedynie zapis wirtualny zgromadzonych pieniędzy, które w rzeczywistości są na bieżąco wypłacane obecnym emerytom. Pieniądze zgromadzone w II filarze prowadzonym przez ZUS będą waloryzowane równie wirtualną obietnicą rządu, że za lat kilka albo kilkadziesiąt, kwoty które będzie musiał wypłacić budżet zostaną powiększone o określone odsetki. Skąd wtedy, gdy sytuacja demograficzna będzie jeszcze gorsza niż obecnie, rząd weźmie te pieniądze? Nie wiadomo. Będzie ubogo W emeryturę pod palmami, którą kusiły nas w swoich pierwszych reklamówkach otwarte fundusze emerytalne nikt już nie wierzy. Do Polaków dociera, że problemem może być utrzymanie na starość standardu życia na przyzwoitym poziomie. Wyliczenia wielu instytucji wskazują, że świadczenia otrzymywane z I i II filara będą znacząco niższe, niż otrzymywane ostatnio wynagrodzenie. Według symulacji Komisji Nadzoru Finansowego o ile w 2006 r. stopa zastąpienia (czyli stosunek wysokości emerytury do ostatniego wynagrodzenia) przekraczała 63,2 proc., to w roku 2046 (czyli wówczas, kiedy na emeryturę będą odchodzić dzisiejsi trzydziestolatkowi będzie wynosiła zaledwie 47,5 proc. Widać wyraźnie, że jeśli ktoś polega na emeryturze finansowanej z obowiązkowych składek będzie się musiał przyzwyczaić do życia za dochody o połowę mniejsze. To może być dla niektórych szok. Oszczędzajmy sami Można jednak ten szok złagodzić uzupełniając świadczenie z ZUS i OFE własnymi oszczędnościami. Twórcy reformy emerytalnej przewidzieli taką możliwość i wprowadzili - niewielkie, bo niewielkie, ale zawsze - preferencje dla osób oszczędzających na emeryturę w tzw. III filarze. Niestety, trzeciemu filarowi wciąż daleko do powszechności, według danych KNF na tę formę oszczędzania zdecydowało się 1,14 mln osób. Możliwe są dwie formy oszczędzania - tworzone przez pracodawcę Pracownicze Programy Emerytalne oraz Indywidualne Konta Emerytalne, które każdy może założyć sobie sam. PPE mogą funkcjonować w formie - umowy z TFI, które pomnaża składki pracowników (większe firmy mogą pokusić się o stworzenie własnego funduszu emerytalnego) lub umowy grupowego ubezpieczenia na życie z funduszem kapitałowym z towarzystwem ubezpieczeniowym. Pieniądze na PPE wpłaca pracodawca (do 7 proc. wynagrodzenia), ale możliwe jest ustalenie składki dodatkowej, wpłacanej przez pracownika. Wypłaty z PPE następują po osiągnięciu przez pracownika wieku emerytalnego i są zwolnione z podatku dochodowego. Indywidualne konta emerytalne dają nieco więcej swobody w wyborze formy oszczędzania - oprócz umowy z TFI i polisy z funduszem możliwe jest również otwarcie rachunku inwestycyjnego lub tradycyjna lokata bankowa. Inwestycje w IKE są zwolnione z podatku Belki, jednak tylko w ramach określonych limitów. Ponadto na rynku można znaleźć wiele ofert instytucji finansowych, które - mimo braku jakichkolwiek preferencji ze strony państwa - mogą stać się w przyszłości cennym uzupełnieniem naszych świadczeń na emeryturze. Warto z tego skorzystać i rozpocząć oszczędzanie, nawet poza trzecim filarem - wszak lokata bankowa lub rachunek w biurze maklerskim nie musi być przecież prowadzona w formie IKE. Tak powoli wracamy do przedbismarckowego systemu zabezpieczenia na starość - powoli, bo państwowe systemy mimo wszystko zapewnią nam minimum egzystencji. Jednak o jakość naszego życia na emeryturze musimy zatroszczyć się sami. Emil Szweda, Noble Securities

ZOBACZ AUTORSKĄ GALERIĘ ANDRZEJA MLECZKI

Private Banking
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »