Rafał Woś: Odczepcie się od ZUS-u!
Zgadzam się z tymi, co mówią, że do tematu emerytur trzeba podejść po nowemu. Ale wcale nie dlatego, że "ZUS zbankrutuje" albo "państwa nie będzie stać". Do kosza musi iść obecny system, bo jest oparty na darwinistycznym odrzuceniu społecznej solidarności.
Nie mówcie mi proszę, że winny jest ZUS. Albo, że winne jest państwo jako takie. Ten sposób stawiania sprawy to mylenie skutków z przyczynami. Spadająca stopa zastąpienia (czyli relacja pomiędzy zarobkami w czasie aktywności zawodowej a wysokością emerytury) to skutek. Rosnąca liczba osób, które w czasie zawodowego życia nie uzbierały nawet na emeryturę minimalną to też skutek. Skutkiem jest również to, co niektórzy skrajnie zideologizowani liberałowie nazywają "ukrytym długiem publicznym", czyli deficytem Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. To wszystko skutki fatalnie zorganizowanego systemu emerytalnego w Polsce.
Skoro to wszystko są skutki, gdzie w takim razie szukać przyczyn? Zacznijmy od tego, że przyczyną nie są jakieś mityczne "trendy". Na przykład demografia. Oczywiście relacje ilościowe pomiędzy tymi, którzy pracują (będzie ich coraz mniej), a tymi co otrzymują emeryturę (ich liczba rośnie) mają znaczenie. Ale nie dajmy się wpuścić w pułapkę zagadania. A tak właśnie - mam wrażenie - używa się w polskiej debacie argumentu demograficznego. Powiada się, że demografia jest niekorzystna, więc emerytury muszą być niskie. Nieprawda. Wysokość emerytur i kształt systemu jest zawsze i wszędzie decyzją polityczną. Demografia nie jest więc prawdziwą przyczyną problemów z polskimi emeryturami. Demografia jest tanią wymówką, po którą się sięga, żeby uwolnić się od konieczności głowienia się nad przyczynami prawdziwymi. Gadanie o demografii to ucieczka. Intelektualna i polityczna kapitulacja.
Bo co jest przyczyną prawdziwą? Otóż prawdziwą przyczyną emerytalnej pułapki, w którą zaczynamy (z resztą zgodnie z przewidywaniami) wpadać, jest polska reforma emerytalna z lat 90. Najgorsza i najbardziej szkodliwa społecznie ze wszystkich politycznych posunięć w historii III RP. Przypomnijmy krótko chronologię. Wszystko zaczęło się od słynnego raportu Banku Światowego "Averting the Old Age Crisis" z roku 1994. Stało w nim, że z każdą kolejną dekadą coraz mniej młodych będzie zrzucało się na emerytury dla coraz większej liczby seniorów. Z pięciu młodych na jednego emeryta w 1960 r. zrobi się dwóch na jednego w 2030 r. Aby uniknąć tego scenariusza, Bank Światowy rekomendował częściową prywatyzację systemu emerytalnego. Prywatyzacja ta miała polegać na dopuszczeniu prywatnych podmiotów z sektora finansowo-ubezpieczeniowego do zarządzania miliardami gromadzonymi przez państwa na potrzeby emerytalne swoich obywateli. To właśnie była stawka, która sprawiła, że w promowanie "nadchodzącej emerytalnej katastrofy" tak bardzo zaangażowały się prywatne podmioty, widząc w nich nadzieje na wielkie zyski.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Choć akcja była ogólnoświatowa, to największe efekty przyniosła w krajach, gdzie elity były na taką argumentację najbardziej podatne. Bo albo chciały bezrefleksyjnie naśladować to, co przychodziło z Zachodu, albo nie miały jeszcze wyrobionych mechanizmów obronnych przed różnego typu biznesowym. Warto zwrócić uwagę, że na prywatyzację systemu emerytalnego najsłabiej dały się nabrać kraje bogate. Tam powiedziano Bankowi Światowemu i lobbystom z sektora finansowego "dzięki, ciekawe, ale my jednak zrobimy to po swojemu". Niestety, elity takich krajów, jak Polska weszły w pułapkę jak dzik w kupkę żołędzi.
Ale nie chodzi tylko o stworzenie systemu Otwartych Funduszy Emerytalnych. Tych, których rozbiórkę zaczął już (na szczęście) rząd Donalda Tuska, a dokończył PiS po roku 2015. Niestety, jak dotąd nikt nie zajął się jeszcze bardziej szkodliwym elementem tamtej reformy, czyli zmianą logiki polskiego systemu emerytalnego z "solidarnościowego" na "indywidualny". To wówczas skończyło się postrzeganie emerytury jako umowy społecznej. Młodsi i silniejsi pracują (i pozwalają się opodatkować) po to, by ci, co pracować już nie mogą mieli z czego godnie żyć. I oczekują tego samego od kolejnych pokoleń. Zamiast tego dostaliśmy darwinistyczne: emerytura to twoja sprawa, ty musisz na nią "uzbierać". A jak nie "uzbierasz", to sam jesteś sobie winien. Oczywiście ten system sprawia, że jak pracujesz za małe pieniądze, to jesteś biedny dziś. A ponieważ zazwyczaj idzie to w parze z pracą na warunkach, gdzie składki emerytalna jest obchodzona, to będziesz biedny także jutro. I tak to się kręci. To system, gdzie wszelkie przerwy w zatrudnieniu (choćby z powodu rodzenia i wychowania dzieci) obniżają ci emeryturę. To system, gdzie im cięższa praca i większe wypalenie organizmu, tym niższa emerytura - bo będzie musiała przyjść wcześniej. To system, gdzie najlepiej pracować do śmierci, bo każda inna postawa jest przedstawiana jako działanie na własną szkodę - bo prowadzące do obniżania swojej własnej emerytury.
To wreszcie system, w którym winny jest rozproszony. Winne są "trendy demograficzne" albo "ZUS". To system próbujący zaprzeczać oczywistości, czyli temu, że emerytury powinny być międzypokoleniową umową społeczną, polegającą na trosce, a nie na rywalizacji o coraz rzadsze zasoby i napuszczaniu na siebie różnych grup zawodowych. Robotników na nauczycieli. Inteligencję na górników. Albo samozatrudnionych na rolników. Dziel i rządź.
Z tego galimatiasu trzeba będzie wyjść. Prawdopodobnie przy pomocy ostrych rozwiązań. Najpewniej w miarę godziwej emerytury obywatelskiej. Opartej o logikę bezwarunkowego dochodu podstawowego. Im szybciej nasze elity zdadzą sobie z tego sprawę, tym lepiej.
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie