Jak zerowe stopy plus inflacja demolują oszczędności
Posiadacze kilkuset miliardów złotych oszczędności zostali złapani w pułapkę zerowych stóp procentowych i wysokiej inflacji, co powoduje, że ponoszą realne straty i dodatkowo są "karani" podatkiem Belki.
Sytuacja z dochodowością lokat bankowych nie wyglądała dobrze już przed epidemią koronawirusa i zamrożeniem gospodarki. Na początku roku inflacja wyskoczyła ponad cel NBP (2,5 proc. plus/minus 1 pkt proc.), co postawiło rzesze oszczędzających przed koszmarnym wyborem: jaką lokatę bankową wybrać, aby... jak najmniej stracić. Banki już od kilku lat nie chciały płacić wysokich odsetek, ponieważ od marca 2015 roku stopy procentowe - ustalane przez Radę Polityki Pieniężnej - utrzymywały się na historycznie niskim poziomie 1,5 proc.
A właśnie stopy - w uproszczeniu - są punktem odniesienia dla banków, ile kosztuje pieniądz, zatem od tego poziomu zależały pośrednio stawki depozytów. W styczniu tego roku wskaźnik inflacji podskoczył do 4,4 proc., a w lutym osiągnął jeszcze wyższy poziom - 4,7 proc. Mimo to RPP i NBP twardo stały na stanowisku, że nie ma potrzeby podwyżki stóp procentowych, aby zgasić inflację. Skutki dla oszczędzających były opłakane, ponieważ nie potrafili w bankach ochronić wartości swoich pieniędzy i wystawieni byli na straty.
Posiadacz oszczędności, który w lutym głowił się, gdzie je ulokować, mógłby znaleźć lokatę np. oprocentowaną na 1,5 proc. (poziom równy wówczas głównej stopie procentowej NBP). I tyle nominalnie zysku zostałoby mu wypłacone przez bank. Jednak przy lutowej inflacji 4,7 proc. byłby to jedynie zysk nominalny, bo realnie - uwzględniając inflację - byłby "do tyłu" aż 3,2 proc.
Tyle realnej straty ponosiłby, choć w swoich odsetkach jej by nie widziałby, tylko o tyle mniej mógłby kupić towarów i usług za swoje pieniądze. Nie wszyscy jednak "nie widzieli" topniejącej wartości pieniądza z powodu skoku inflacji i niskich stóp, dlatego szukali innych miejsc dla swojego kapitału. Spowodowało to prawdziwy szturm na obligacje detaliczne indeksowane do inflacji, których oprocentowanie złożone jest ze stopy inflacji plus stała marża, co zabezpiecza wartość pieniądza.
Inną alternatywą były drożejące już od kilku lat nieruchomości, gdzie, szczególnie w największych miastach, mieliśmy bardzo wysoki odsetek transakcji za gotówką, co było jasnym sygnałem, że na rynek nieruchomości płynie strumień pieniędzy szukający realnego zysku np. z najmu (ponad inflację). Do tego dochodził jeszcze wzrost cen nieruchomości z grubsza w tempie 10 proc. rocznie. Podsumowując: kto był wierny tradycyjnym lokatom bankowym, ten przy inflacji wyższej od stóp procentowych w praktyce godził się na realną stratę, kto szukał realnego zysku, ten - akceptując wyższe ryzyko - aktywnie rozglądał się za alternatywami. Doszło do tego, że nawet nadzór finansowy - wyciągając wnioski np. z Amber Gold - zaczął ostrzegać przed niektórymi ryzykownymi inwestycjami, które miały rzekomo dawać "gwarancję zysku", np. agresywnie reklamowanymi condohotelami.
Gdyby nie epidemia koronawirusa, przez którą administracyjnie została zamrożona gospodarka, a Polacy mocno ograniczyli wydatki detaliczne, pewnie dziś temat podwyżki stóp procentowych, aby walczyć z hydrą inflacji, byłby jednym z najbardziej gorących. Także w kontekście politycznym, bowiem drożyznę łatwo wykorzystać do ataków na przeciwników politycznych. Tak się jednak nie stało, ponieważ totalne przyhamowanie gospodarki zepchnęło w dół inflację (w kwietniu wynosiła 3,4 proc.), więc - przy utrzymaniu stóp na poziomie 1,5 proc. - teoretycznie realne straty oszczędzających zmniejszyłyby się, tym bardziej, że rząd i NBP nie tylko przewidują dalszy spadek inflacji ale straszą nawet... deflacją (spadek cen i wzrost siły nabywczej pieniądza). Jednak zanim te przewidywania inflacyjno-deflacyjne się zmaterializują lub nie, zapadły ważne decyzje w zakresie polityki pieniężnej, które postawiły oszczędzających na lokatach pod ścianą.
Rada Polityki Pieniężnej w zaledwie kilka tygodni aż trzykrotnie obniżyła główną stopę procentową z 1,5 proc. do zaledwie 0,1 proc. i zupełnie nieoczekiwanie wkroczyliśmy do świata praktycznie zerowych stóp procentowych, który dotychczas znaliśmy jedynie z innych gospodarek. Ma to doniosłe konsekwencje dla posiadaczy kapitału, ponieważ tak niskie stopy dopingują banki do dalszej obniżki oprocentowania lokat. Nie mamy jeszcze sytuacji takiej, jak np. w Szwajcarii, gdzie zdarza się, iż trzeba... dopłacać do trzymania pieniędzy w banku, ale oszczędzający powinni przyzwyczaić się, że swoje nominalne zyski w nowej rzeczywistości zerowych stóp procentowych będą oglądać najlepiej przez lupę. W kwietniu przeciętne oprocentowanie lokat spadło poniżej 1 proc.
Zatem im dłużej będzie utrzymywać się inflacja na znaczącym poziomie, tym dłużej realnie tracić będą oszczędzający przy zerowych stopach. Paradoksalnie, do pogłębienia ich realnej straty przyczynia się także państwo, które pobiera słynny "podatek Belki". Bo dopóki jest nominalny zysk z lokaty, dopóty jest z czego pobierać daninę. Nikt z rządzących nie przejmuje się, że faktycznie nie jest to podatek od zysków, lecz podatek od straty, skoro realnie traci się na lokatach z uwzględnieniem inflacji. Kres takiemu fatalnemu "karaniu" oszczędzających mogłaby położyć dopiero deflacja, ale ta na razie jest jedynie w prognozach.
Podsumowując, oszczędzający, którzy nie widzą alternatywy poza lokatami lub nie akceptują wyższego ryzyka, na skutek kombinacji polityki monetarnej i inflacji zostali złapani w kosztowną pułapkę, z której wychodzą z mniejszymi lub większymi stratami. Z punktu widzenia polityki gospodarczej ponoszenie przez rzesze oszczędzających realnych strat na lokatach stoi w sprzeczności ze sztandarowym programem premiera Mateusza Morawieckiego, bo Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju kładła przecież mocny akcent na budowę długoterminowych oszczędności w Polsce, a niemożliwe jest ich budowanie przy ponoszeniu realnych strat, bo wartość oszczędności topnieje i z mniejszą siłą wspierają gospodarkę.
Tomasz Prusek
Publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj