Kredyty walutowe. Nie można franków wrzucać do jednego worka
Nie ma czegoś takiego jak "sytuacja frankowiczów". Każdy kredyt walutowy jest inny. Można oczywiście porównywać między sobą korzyści i koszty ale tylko w przypadku kredytów, które zostały spłacone. A co z tymi, które jeszcze spłacone nie zostały? Trzeba uważać, by nie wpędzić ludzi w nowe pułapki - przestrzega Andrzej Reich.
Były wieloletni dyrektor w Komisji Nadzoru Finansowego i przedstawiciel Polski w europejskich instytucjach nadzorczych dokonał bardzo wnikliwej analizy "sytuacji frankowiczów". Napisał raport "Kredytów walutowych portret własny" na zlecenie Klubu Odpowiedzialnych Finansów przy Europejskim Kongresie Finansowym. Autor zastrzegł, że to nie jest analiza sytuacji prawnej kredytobiorców, ale wyłącznie zagadnień ekonomicznych kredytów frankowych. Ale te aspekty bywają zupełnie pomijane przez sądy w procesach pomiędzy kredytobiorcami a bankami. Takich procesów jest już kilkadziesiąt tysięcy.
"(...) jest rzeczą niedopuszczalną, by rozważając kwestie prawne abstrahować od tego czym jest kredyt oraz jak zmieniają się czasie relacje pomiędzy poszczególnymi parametrami tego konkretnego kredytu z uwzględnieniem czynników makroekonomicznych, takich jak chociażby poziom wynagrodzeń, czy ceny na rynku nieruchomości" - napisał w ogłoszonym w czwartek raporcie Andrzej Reich.
A skoro skupiamy się na ekonomicznej anatomii kredytów walutowych to zasadnicze pytanie jest takie: czy na zaciągnięciu kredytów we frankach kredytobiorcy odnieśli korzyści, czy też stracili horrendalne kwoty? Frankowicze są skłonni mówić, że stracili. Ale twarde dane pokazują, że niekoniecznie.
Najpierw powiedzmy jednak, co to takiego kredyt walutowy. Bo kiedy zaciągamy kredyt w złotych (i zarabiamy w złotych), o tym czy jest on "tańszy", czy też "droższy" decyduje jego oprocentowanie i termin zapadalności, czyli okres, w jakim ma być spłacony. Zmiany oprocentowania następują powoli, a przez ostatnie trzydzieści lat stopy procentowe dla złotego niemal wyłącznie spadały. W przypadku kredytów walutowych najbardziej liczy się co innego - kurs obcej waluty w stosunku do rodzimej. A kurs franka to był istny rollercoaster. Dwa kredyty zawarte tego samego dnia, ale uruchamiane w odstępie jednego dnia mogą się wyraźnie od siebie różnić.
Frankowicze pozywający banki używają zresztą nie tylko argumentów ściśle prawnych (dotyczących tzw. klauzul abuzywnych), ale także argumentów ekonomicznych. I tu właśnie diabeł tkwi w szczegółach. Bo oczywiście zdarzało się tak, że silny wzrost kursu franka, czy pogorszenie sytuacji kredytobiorcy spowodowało problemy ze spłatą kredytu. Jednak jeśli popatrzyć na całą populację, to kredyty te były - i są - bardzo dobrze spłacane. I nie można jednoznacznie powiedzieć, że były - nawet przy horrendalnym wzroście kursu franka - dla zaciągających niekorzystne. Ale trzeba dodać - to zależy.
Jakich argumentów ekonomicznych używają frankowicze? Pierwszy jest taki, że w wyniku nieprzewidzianego skoku kursu franka szwajcarskiego obsługa kredytu stała się bardzo trudna, albo niemożliwa. Drugi argument jest taki, że pomimo zapłacenia bankowi bardzo wysokich kwot zadłużenie nadal jest wysokie, a często przekracza początkową kwotę kredytu. Uniemożliwia to - na przykład - sprzedaż obecnie spłacanej nieruchomości i kupienia mniejszej, a w związku z tym wyjście z pułapki kredytowej.
Okazuje się, że nie można wszystkich kredytów we frankach wrzucać do jednego worka - i to krok po kroku pokazuje raport Andrzeja Reicha. Bo ekonomiczna opłacalność kredytu zależy od tego, kiedy został zaciągnięty, a więc przy jakim kursie. Czy wagonik na rollercoasterze spadał w dół, czy czołgał się do góry. Jeśli był to kredyt w przeciętnej wysokości, a więc odpowiadający kwocie 300 tys. zł i zaciągnięty na 30 lat, to raty faktycznie wzrosły o 20-30 proc. - wynika z analizy.
Pytanie - czy to dużo? Z punktu widzenia psychologicznego kredytobiorcy - tak. Dlaczego? Bo w momencie udzielania kredytów frankowych z powodu szczególnie dużej równicy w stopach procentowych dla franka i dla złotego raty frankowiczów były dużo niższe niż raty zaciągających analogiczne kredyty w złotych. Jeśli ktoś wziął kredyt przed połową 2008 roku, raty w dodatku malały wskutek umacniania się złotego.
Ale gdyby popatrzyć na to z innej strony, wzrost rat o 20-30 proc. odpowiadałby wzrostowi oprocentowania kredytu w złotych z obecnego poziomu o zaledwie o 2,5 punktu procentowego. Bardzo łatwo można to sobie wyobrazić. Trzeba to mieć w pamięci, jeśli zachęca się frankowiczów do przewalutowania na złote spłacanych przez nich kredytów.
Co więcej, przez ostatnie 15 lat wynagrodzenia rosły wyraźnie szybciej niż raty. Oczywiście - mówimy tu o średnich. Ale potwierdza to hipotezę, że każdemu kredytowi i każdej sytuacji kredytobiorcy trzeba przyglądać się z osobna. W przypadku kredytów walutowych z połowy 2008 roku do roku 2016 wzrost wynagrodzeń zaledwie równoważył wzrost raty, ale później sytuacja uległa poprawie.
"Opłacalność" kredytu we frankach zależała od kursu, a więc od tego, kiedy taki kredyt był zaciągnięty. Raty kredytów udzielonych przed końcem 2006 roku oraz od kwietnia 2009 roku, a więc w czasie, gdy frank do złotego był relatywnie mocny, dają sumę spłat wciąż niższą od analogicznej sumy rat kredytu w złotych. Kredyt we frankach wciąż się po prostu opłaca.
Ale nie wszystkim. Bo inaczej jest w przypadku kredytów walutowych zaciągniętych między początkiem 2007, a marcem 2009 roku. Wówczas suma spłaconych rat jest wyższa niż dla kredytu w złotych. Różnica jest najwyższa w przypadku kredytów we frankach zaciągniętych w połowie 2008 roku, kiedy złoty był z kolei najmocniejszy. Frankowicze, którzy zaciągnęli kredyty pomiędzy początkiem 2007 roku i marcem 2009 roku płacą więcej niż "złotówkowicze". Faktem jest jednak, że wtedy właśnie sprzedano najwięcej kredytów we frankach.
Argument używany przez frankowiczów, że kredyt we frankach jest "niespłacalny" jest nietrafny. Bo z każdą ratą obniża się zadłużenie zaciągnięte w tej walucie. Problem polega na tym, że jeśli ktoś zaciągnął 300 tys. zł kredytu we frankach w maju 2008 roku, pożyczył o prawie 50 tys. franków więcej niż osoba, która wzięła kredyt np. w maju 2011 roku. Ale tej sytuacji nie da się już żadnym wyrokiem zmienić.
I stąd właśnie biorą się problemy, naprawdę trudne do rozwiązania. Dlatego wniosek, żeby każdej sytuacji przyglądać się osobno jest słuszny. Choć oczywiście fakt, że obecnie kapitał pozostały do spłaty jest wysoki, nie znaczy, że tak samo będzie przez cały okres, który jeszcze do spłaty pozostał.
Czy w takim razie warto "przewalutować" kredyt we frankach na złote? Oczywiście tak, gdyby stopy procentowe w Polsce miały być wciąż "bliskie zera". Ale tak nie będzie, o czym świadczy ostatnia, październikowa podwyżka i oczekiwana seria kolejnych. Pewne jest jedno - opłacalność ekonomiczną kredytów już spłaconych można porównać. Ale osoby spłacające kredyty o dłuższych terminach zapadalności mają przed sobą jeszcze lata spłat. W tym czasie z kursem walutowym i oprocentowaniem może zdarzyć się po prostu wszystko. A to "wszystko" oznacza, że mogą całkowicie zmienić się relacje między parametrami kredytu, a konsekwencjami np. wydanego przez sąd wyroku.
Banki powinny natomiast szukać rozwiązań tam, gdzie rzeczywiście są problemy. Na przykład w przypadku, gdy kredyt został udzielony na kwoty przekraczające wartość kupionej nieruchomości, czyli na ponad 100 proc. LtV. Takie osoby mogą znaleźć się w sytuacji, gdy nie mogą sprzedać kupionego mieszkania i uwolnić się od zadłużenia. Tu znalezienie akceptowalnych dla obu stron rozwiązań jest konieczne - stwierdza raport.
Sądy natomiast nie powinny wrzucać każdej sprawy pomiędzy frankowiczem a bankiem do jednego worka. Powinny analizować dokładnie i krok po kroku sytuację kredytobiorcy w każdym przypadku. Powinny też porównać sytuację frankowicza z choćby hipotetycznym przypadkiem zaciągnięcia takiego samego kredytu i w tym samym czasie w złotych, bo to daje pogląd o ekonomicznych stratach lub zyskach. Takie porównanie to jedyny racjonalny punkt pozwalający ustalić ekonomiczne skutki problemu.
Jacek Ramotowski