Największe oszustwo w powojennych Niemczech. Proces w sprawie afery Wirecard

Były szef Wirecard Markus Braun i dwaj inni menedżerowie koncernu, oskarżeni o oszustwa księgowe na wielką skalę, stanęli przed sądem w Monachium. Proces karny zaplanowano aż do 2024 roku.

Dwa i pół roku po bankructwie Wirecard ruszył proces karny w sprawie prawdopodobnie największego oszustwa w Niemczech od 1945 roku. Przed sądem krajowym w Monachium stanęli były szef zarządu firmy Markus Braun i dwaj inni współoskarżeni. Monachijska prokuratura jest przekonana, że koncern finansowy Wirecard był kierowany przez grupę przestępczą.  

Prezes Markus Braun z czołowymi menedżerami spółki stworzyli "gang", aby pozorować istnienie prosperującego przedsiębiorstwa, powiedział prokurator Matthias Buehring, odczytując akt oskarżenia. Oprócz Brauna na ławie oskarżonych zasiedli byli menedżerowie Wirecard Stephan von Erffa i Oliver Bellenhaus. 

Według prokuratora celem gangu było zawyżanie bilansu i obrotów Wirecard za pomocą fikcyjnych przychodów od zewnętrznych partnerów biznesowych. "Plan przestępstwa" zakładał ukazanie firmy jako silniejszej finansowo i bardziej atrakcyjnej dla inwestorów i klientów. Dzięki tej manipulacji inwestorzy mieli wrażenie, że Wirecard jest wypłacalny i ma zdolność kredytową. W rzeczywistości koncern ponosił straty i potrzebował kredytów, aby uniknąć upadku. Sfałszowane dane posłużyły też do wzmocnienia kursu akcji Wirecard.

Reklama

Jak to się zaczęło

Na początku zadzwonił telefon. "Słuchaj, byłbyś zainteresowany kilkoma niemieckimi gangsterami?" - zapytał australijski menedżer funduszu hedgingowego. Po drugiej stronie linii był Dan McCrum, dziennikarz gospodarczy redakcji "Financial Times" w Londynie. Był rok 2014, jak opowiadał później McCrum w telewizyjnym dokumencie na temat skandalu Wirecard. Szukał soczystego tematu o "podejrzanych firmach, oszustwie korporacyjnym i tym podobnych. Bo są to teraz świetne historie". 

To wtedy McCrum po raz pierwszy usłyszał nazwę Wirecard. Jego rozmówca dał mu znać, że po dokładniejszym przyjrzeniu się kontom Wirecard coś mogłoby się tam nie zgadzać.

Machina wielkiego oszustwa

Już wtedy trop prowadził do szczególnie korzystnych interesów w Azji, które według bilansu firmy przynosiły trzy czwarte obrotów Wirecard. To, co z zewnątrz wyglądało na historię sukcesu niemieckiej innowacji technologicznej w sektorze finansów, okazało się machiną wielkiego oszustwa, która przez wiele lat zaślepiała ekspertów finansowych, polityków i audytorów. Nawet była kanclerz Niemiec Angela Merkel podczas wizyty w Pekinie w 2019 roku miała opowiedzieć się w trakcie rozmowy z chińskim przywódcą Xi Jinpingiem za umożliwieniem wejścia Wirecard na rynek chiński. Także ówczesny minister finansów, a dziś kanclerz Olaf Scholz, tak jak wielu innych polityków, mieli wstawiać się za Wirecard.   

Marzenie o niemieckim gigancie internetowym

Firma świadcząca usługi płatnicze uważana była za niemiecka odpowiedź na Google, Apple i Facebooka; za dowód na to, że także Niemcy są w stanie wprowadzić na rynek cyfrowego czempiona. W 2018 roku Wirecard awansował nawet do niemieckiego indeksu giełdowego DAX, eliminując Commerzbank z pierwszej ligi spółek giełdowych. Firma z Aschheim, zamożnych przedmieść Monachium, była wówczas więcej warta na giełdzie niż Deutsche Bank czy Lufthansa. Ale ten domek z kart został wywrócony - przede wszystkim dzięki ustaleniom dziennikarza "Financial Timesa" Dana McCruma. Audytorzy i organy nadzoru finansowego przez wiele lat były zwodzone przez Wirecard jako rzekomo uczciwe przedsiębiorstwo. Bezgotówkowy przepływ pieniędzy w Internecie i biznes związany z kartami kredytowymi uchodziły za przekonujący model biznesowy, a Wirecard otrzymał nawet licencję bankową.

Wyparowały 23 mld euro

Zamiast iść tropem wskazówek McCruma, niemieckie władze wzięły pod lupę dziennikarza "FT". Tymczasowo Federalny Urząd Nadzoru nad Usługami Finansowymi (BaFin) zabronił transakcji spekulacyjnych akcjami Wirecard, dzięki którym inwestorzy korzystali na spadających kursach. Bowiem niemiecki nadzór bankowy podejrzewał, że negatywne nagłówki prasowe i spadający kurs akcji Wirecard to ukartowany manewr. Dopiero pod presją publikacji "FT" zlecono przygotowanie nowej ekspertyzy, w której biegli rewidenci stwierdzili, iż prawie dwa miliardy euro na azjatyckich kontach powierniczych w ogóle nie istnieją. Kurs akcji spółki sięgnął dna. Cena spadła z ponad 100 euro za akcję do nieco ponad 1 euro. Tysiące inwestorów straciły pieniądze, w ciągu kilku dni 23 miliardy euro kapitalizacji giełdowej rozpłynęły się w powietrzu. We wrześniu 2020 roku ogłoszono niewypłacalność Wirecard.

Szef spółki Markus Braun został aresztowany, jego zagadkowy kolega z zarządu Jan Marsalek, któremu przypisywano bliskie kontakty z tajnymi służbami, uciekł na Białoruś. Stamtąd miał udać się do Moskwy, gdzie, jak się przypuszcza, jest do dziś. Wniosek do rosyjskich władz o jego ekstradycję pozostał bez skutku.

Po powołaniu przez Bundestag komisji śledczej szef BaFin Felix Hufeld musiał odejść. Firma EY, której audytorzy rok rocznie zatwierdzali bilans Wirecard, zwolniła swojego szefa na Niemcy.

Wielki proces w Monachium

Teraz przed monachijskim sądem rozpoczęło się prawne rozliczanie tego największego oszustwa w niemieckiej historii gospodarczej. Akt oskarżenia obejmuje kilkaset stron.

53-letniemu Braunowi grozi wieloletnie więzienie. Przez 18 lat był on jako prezes odpowiedzialny za działalność Wirecard i przekształcił obskurny start-up, który zarabiał na interesach z branżą porno i gier hazardowych, w notowanego windeksie DAX ulubieńca giełdy. Zdaniem prokuratury w Monachium przez wiele lat świadomie kreowano ten wizerunek Wirecard jako firmy sukcesu. Braun i jego towarzysze mieli w tym celu zmyślić "szczególnie dochodowe interesy, przede wszystkim w Azji". Dzięki fikcyjnym interesom, szefowie Wirecard uzyskali kredyty w wysokości ponad trzech miliardów euro - które przepadły.

Braun, który od niemal dwóch i pół roku siedzi w areszcie śledczym, jest oskarżony jako główny sprawca oszustwa dokonanego przez grupę w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, o malwersacje, manipulację rynkową i wprowadzenie w błąd. Tylko za pierwsze z wymienionych przestępstw grozi mu do dziesięciu lat więzienia.

Prokuratura zarzuca Braunowi także, że z pozostałymi członkami zarządu stworzył grupę przestępczą. Najpóźniej pod koniec 2015 roku, czyli trzy lata przed wejściem firmy do indeksu DAX, wszyscy oni mieli świadomość, że w rzeczywistości Wirecard tylko popada w długi. Współoskarżeni, Stephan von Erffa i Oliver Bellenhaus mieli, zdaniem oskarżycieli, za zadanie zmyślać przychody i zyski.

Chciwość i wystawne życie

Ich głównym motywem było wzbogacenie się. Braun brał nie tylko milionową pensję, ale jako udziałowiec Wirecard otrzymywał między 2015 a 2018 rokiem dywidendy w wysokości 5,5 mln euro. Wystarczyło to, aby sprawić sobie luksusowy dom w austriackim kurorcie narciarskim Kitzbuehel, wart około 12 mln euro. 

Braun został zatrzymany po ujawnieniu, że wyparowało 1,9 mld euro. Po pierwszym nakazie aresztowania wyszedł za kaucją, dopiero po pogłębieniu śledztwa ponownie trafił do aresztu śledczego. Jeszcze niewiadomo, czy Braun będzie zeznawał w trakcie procesu. Przed komisją śledczą Bundestagu milczał. W maju 2021 roku za pośrednictwem swego doradcy medialnego przekazał na łamach tygodnika "Die Zeit", że nie wiedział o fikcyjnych strukturach i malwersacjach. Całą winą obarczył członka zarządu Wirecard Jana Marsalka, który zbiegł.

Trop prowadzi do Dubaju

Jeżeli były szef Wirecard nie złoży wyczerpujących zeznań, to prokuratura będzie musiała przedstawić dowody, że popełnił on czyny, które mu zarzucono. Śledczy uważają jednak, że ich dowody są przekonujące. Spisano je w liczącym 474 strony akcie oskarżenia, do którego dołączono 700 tomów akt.

Decydującą rolę w postępowaniu może odegrać Bellenhaus, który prowadził biznes Wirecard w Dubaju. Po ujawnieniu skandalu złożył on obszerne zeznania i stał się głównym świadkiem oskarżenia. Obrońca Brauna może próbować podważyć wiarygodność Olivera Bellenhausa. Były pracownik Wirecard Joern Leogrande ujął to najlepiej w swojej książce "Bad Company": "Albo będzie udawać najgłupszego CEO wszech czasów, który nie wie, skąd rzeczywiście pochodzi 75 procent obrotów jego firmy. Albo się przyzna, że brał udział w grupowym oszustwie".

Proces nie skończy się szybko. Sąd wyznaczył już terminy rozpraw na cały 2023 rok i zaplanował kontynuację w 2024 roku.

Thomas Kohlmann, Redakcja Polska Deutsche Welle

Zobacz również:

Deutsche Welle
Dowiedz się więcej na temat: afery finansowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »