Euro na łopatkach, giełdy na kolanach
Wspólna waluta przeżywa ciężkie chwile już od kilku miesięcy, a miniony czwartek zasługuje na miano "czarnego". Tygodniowy spadek indeksu szerokiego rynku i wskaźnika największych spółek był największy od lutego ubiegłego roku, gdy formowało się dno bessy.
W minionym tygodniu inwestorzy mieli okazję przekonać się, że giełda potrafi być bardzo kapryśna i jest w stanie zaskoczyć. Tym razem dała satysfakcję nawet największym pesymistom. Tygodniowy spadek indeksu szerokiego rynku i wskaźnika największych spółek był największy od lutego ubiegłego roku, gdy formowało się dno bessy.
Sięgające 7,8-8,3% straty wartości indeksów ostatnio nie należały do zjawisk często spotykanych więc tym większe robią wrażenie. Choć sytuacja posiadaczy akcji staje się coraz mniej komfortowa, to o panice trudno jednak mówić. Można nawet powiedzieć, że jak na tak potężne zawirowania, jakich byliśmy świadkami i w Europie i na Wall Street oraz to, co działo się na rynku walutowym, nasz rynek zachował w miarę "zimną krew".
Spośród głównych indeksów najlepiej poradził sobie wskaźnik średnich spółek, który zniżkował w skali czterech sesji o 7%. O 7,5% spadł sWIG80. Spośród subindeksów branżowych największe straty poniósł WIG Banki, który zniżkował o 7%. Na drugim miejscu znalazł się tradycyjnie nie najmocniejszy wskaźnik firm informatycznych, tracący prawie 6,5%. WIG Budownictwo i WIG Spożywczy zniżkowały po 5,5%. Najmniejsze straty poniósł subindeks spółek telekomunikacyjnych, którego wartość spadła o nieco ponad 4%. Zawdzięcza on to osiągnięcie przede wszystkim akcjom Telekomunikacji Polskiej, które stosunkowo dobrze na tle rynku zachowywały się w piątek.
Miniony tydzień, a szczególnie czwartkowa sesja, z pewnością przejdą do historii rynku kapitałowego. Dow Jones spadł w ciągu ostatnich pięciu sesji (od 29 kwietnia do 6 maja) o 5,8%, Nasdaq stracił prawie 7,7% a S&P500 poszedł w dół o 6,5%. Po czternastu miesiącach pozostawania w głębokiej defensywie, niedźwiedzie doszły w końcu do głosu. A w trakcie czwartkowej sesji powiedziały swoje zdanie bardzo głośno i dobitnie.
Co prawda Dow Jones i S&P500 ostatecznie zniżkowały "jedynie" po 3,2% a Nasdaq stracił 3,4%, ale w ciągu dnia spadki przez moment sięgały 9%. Niemal 1000 punktowy "zjazd" Dow Jones'a musiał zrobić wrażenie nawet na najtwardszych i zaprawionych w bojach inwestorach i traderach. Podobne emocje mieli okazje przeżywać ostatnio w 1987 r.
Niezależnie od tego, czy winę za to ponosi błąd przy składaniu zleceń, czy uruchomienie automatycznych dyspozycji sprzedaży przez systemy transakcyjne, czy "zwykłych" stop-lossów, trudno to co się działo nazwać inaczej, niż paniką. Przesłanki do spadku pojawiły się zresztą już wcześniej. A jej powodów, zupełnie nietypowo, trzeba upatrywać tym razem nie w Stanach Zjednoczonych, lecz w Europie. Obawy przed rozszerzeniem się greckiego syndromu na pozostałe kraje grupy PIIGS, podsycane i przez agencje ratingowe i przez liczne plotki, zrobiły swoje. Przede wszystkim dostrzeżono jakie mogą być skutki tych kłopotów dla całej globalnej gospodarki i uświadomiono sobie, jak może wyglądać nieco dotąd mityczna druga fala kryzysu. Jedynym pocieszeniem może być to, że panika zwykle nie trwa długo i powoduje najczęściej wyczerpanie się spadkowego potencjału, przynajmniej w krótkim horyzoncie. W dłuższej perspektywie sytuacja niestety nie rysuje się zbyt optymistycznie.
Na europejskich parkietach wciąż głównym reżyserem wydarzeń była kwestia kłopotów Grecji i innych państw grupy PIIGS. Wydaje się, że napięcie z tym związane osiągnęło już apogeum i nastroje w najbliższym czasie powinny się powoli stabilizować. W ciągu minionego tygodnia o stabilizacji nie było mowy. Paryski CAC40 stracił na wartości ponad 10%. W Londynie wskaźnik zniżkował o 7%, zaś tam, obok "greckiego syndromu" pojawił się problem wyniku wyborów, które nie pozwolą zwycięskiej partii konserwatywnej samodzielnie sformować rządu. Stosunkowo najmniej ucierpiał niemiecki DAX, który zmniejszył swoją wartość "jedynie" o 4,5%.
Największe spadki zanotowano na giełdzie w Atenach, gdzie indeks zniżkował o ponad 12% oraz w Madrycie, gdzie spadek był tylko minimalnie mniejszy. Na pozostałych parkietach nie było wiele lepiej. O 9,5% tracił wskaźnik w Istambule. Spośród parkietów naszego regionu aż ponad 14% spadek miał miejsce w Bukareszcie. Moskiewski RTS stracił 12% zaś węgierski BUX zniżkował o 10%.
Choć wspólna waluta przeżywa ciężkie chwile już od kilku miesięcy, jednak miniony tydzień z pewnością należy do najbardziej dramatycznych od jesieni 2008 r., a miniony czwartek zasługuje na miano "czarnego". Kurs euro spadł na moment do poziomu 1,252 dolara, najniższego od marca ubiegłego roku. Od tamtego czasu do końca listopada, czyli w ciągu dziewięciu miesięcy wzrósł o 17%. W ciągu następnych pięciu cała ta zwyżka została zniwelowana. W ciągu ostatniego tygodnia dolar zdrożał o 8 centów, czyli o 6%. W piątek do południa trwało odreagowanie tego ruchu, które zaprowadziło kurs euro w okolice 1,27 dolara. Na zbyt wiele jednak chyba w najbliższym czasie nie ma co liczyć. A i to pod warunkiem, że emocje związane z Grecją i pozostałymi krajami grupy PIIGS nieco się uspokoją.
Słabość wspólnej waluty może utrzymywać się jeszcze wiele miesięcy, do czasu, gdy w zagrożonych kłopotami krajach sytuacja nie zacznie się poprawiać, lub do czasu, gdy kłopoty zacznie mieć dolar.
Obecny, 16% spadek kursu euro jest trzecim tak poważnym osłabieniem wspólnej waluty w jej 11-letniej historii i na razie najbardziej "łagodnym". Od stycznia 1999 r. do maja 2000 r. euro straciło wobec "zielonego" 25%, docierając do poziomu 0,88 dolara. Wówczas doszło do wspólnej interwencji Europejskiego Banku Centralnego, Banku Japonii i Fed. Od lipca do października 2008 r. kurs euro spadł o 23% (z 1,6 do 1,233 dolara). W minioną środę szef niemieckiego nadzoru finansowego oskarżył "spekulantów" o prowadzenie "agresywnego ataku na euro" i zapowiedział podjęcie działań przeciw "siłom zła z sektora szarej strefy bankowości".
Trwająca od dwóch miesięcy huśtawka nastrojów na naszym rynku walutowym, w trakcie której kurs dolara poruszał się w przedziale 2,795-2,932 zł, czyli w 5% zakresie zmian, w minionym tygodniu przeszła w fazę katapulty. Jeszcze w poniedziałek dolara można było kupić poniżej 2,95 zł, pięć dni później przez moment "zielony" był o 39 groszy droższy, co oznaczało deprecjację naszej waluty aż o 13%. Złoty uległ największej przecenie spośród wszystkich walut europejskich. Drugi pod tym względem forint osłabił się o ponad 11% a rumuńska leja o niecałe 7%.
Piątek przyniósł już wyraźne
odreagowania. Około południa dolara wyceniano na 3,26 zł., najdrożej od ponad dwunastu miesięcy. Euro zdrożało z 3,9 do 4,22 zł, czyli o ponad 8%. W piątek w południe za wspólną walutę trzeba było płacić około 4,16 zł. Najbardziej stabilnie zachowujący się z reguły kurs franka, tym razem sprawił niezbyt miłą niespodziankę, rosnąc w ciągu tygodnia o prawie 10%. "Szwajcar" zdrożał z 2,72 do 2,99 zł, czyli o 27 groszy, wprawiając zadłużonych w tej walucie w konsternację. "Winą" za to możemy obarczyć szwajcarski bank centralny, który w czwartek przestał stabilizować franka i zapobiegać jego nadmiernemu umocnieniu wobec euro. Efekt był piorunujący, frank umocnił się wobec wspólnej waluty o 2,5%. Bardzo malowniczo wygląda to na wykresie. Linia obrazująca kurs euro we frankach, która przez cały kwiecień, właśnie dzięki interwencjom, była równa jak stół, nagle w czwartek znalazła się kilka centymetrów niżej. W piątek frank odrobił około połowę straconego dystansu, jednak na naszym rynku międzybankowym trzeba było płacić wciąż 2,92 zł.
Nie pierwszy już raz nasza waluta mocno cierpi w trakcie światowych zawirowań, płacąc w ten sposób za przyzwoitą płynność polskiego rynku finansowego, z którego zagraniczni inwestorzy mogą szybko wycofać kapitał, gdy robi się nerwowo. W takich przypadkach wspaniałe wyniki i perspektywy naszej gospodarki nie mają większego znaczenia. Zwykle sytuacja szybko wraca do normy, gdy panika mija. Tym razem jednak na ten powrót możemy poczekać nieco dłużej. Analitycy, uczestniczący w ankiecie przeprowadzonej przez agencję Reutera, prognozują, że za rok kurs euro wyniesie 3,75 zł.
Halina Kochalska,
Analityk Gold Finance
Roman Przasnyski,
Główny Analityk Gold Finance