Grzechy główne NewConnect
Kolejna sesja giełdowa na rynku NewConnect. Inwestorzy z niecierpliwością oczekują na rozpoczęcie notowań ciągłych. Przecież dzisiaj debiutuje spółka X! Notowania ruszają, kurs szybuje do nieba, pełna ekstaza w mediach i na parkicie przy Książecej. Takie miłe wspomnienia przywołuje inwestor dla uspokojenia, gdy wystawia zlecenie sprzedaży znakomitych walorów. Kupował je za cztery złote, sprzedaje też za cztery... grosze.
Rynek NewConnect miał pierwotnie być szansą na pozyskanie kapitału dla mniejszych podmiotów. Z perspektywy czasu można najpewniej uznać jego działanie za spory sukces polskiego rynku kapitałowego. Spółki zbyt małe, by wejść na rynek główny GPW, wreszcie pozyskały inne źródło finansowania niż dług czy fundusze private equity.
NC otworzył także nowe pole dla inwestorów, szczególnie tych indywidualnych. Poszukiwanie perełek obiecujących zyski idące w setki procent stało się chlebem powszednim spekulantów. Każdy debiut jest traktowany niemalże jako obietnica pewnego zasilenia rachunku. Nic dziwnego, że, żerując na chciwości ludzkiej, szybko pojawiły się podmioty, które w pełni postanowiły wykorzystać ułomności raczkującego nadal rynku.
NewConnect to tzw. Alternatywny System Obrotu. Jest to zorganizowane miejsce obrotu akcjami, ale poza rynkiem regulowanym prowadzonym przez GPW. Został założony w 2007 przez wspomnianą instytucję,a pierwsza sesja odbyła się 30 sierpnia 2007. Rynek pierwotnie był przeznaczony dla podmiotów reprezentujących branże szeroko pojętych nowych technologii - porównywano go nawet do amerykańskiego NASDAQ.Z czasem jednak stał się mini-parkietem dla mniejszych podmiotów, które albo nie spełniały kryteriów rynku regulowanego, albo obawiały się kosztów związanych z "prawdziwym" debiutem giełdowym. Na chwilę pisania artykułu na NC notowanych było 213 spółek, co w pewnym sensie potwierdza sukces warszawskiego ASO. Na NewConnect nie liczy się wielkość czy transparentność, a pomysł i to on jest najczęstszym wabikiem na inwestorów.
Spółki, które zaprezentują ciekawą ideę - tym lepszą, im bardziej wyimaginowaną - mogą liczyć na sukces. Części spółek faktycznie udaje się przebić, a pozyskany kapitał pozwala im się rozwinąć na tyle, by móc przenieść się na rynek główny. Zdarza się też, że wkrótce po debiucie papiery wartościowe danej spółki są warte tyle, ile dolar Zimbabwe. Można by rzec, zwykły rynek papierów wartościowych. Ale NewConnect ma także swoje ciemne strony, które rzucają cień na jego reputację. To o nich jest ten artykuł.
Polska GPW nie jest rynkiem płynnym. Dzienne obroty rzadko przekraczają 1mld złotych, co dla dużych graczy światowych jest wartością znikomą. Swobodny handel odbywa się tylko na walorach największych spółek i kontraktach indeksowych. Tymczasem miesięczne obroty na NewConnect rzadko przekraczają 20 mln złotych. Można sobie w związku z tym wyobrazić, jak niewielka jest płynność na popularnych "maluchach", jak czasem określa się spółki z NC.
Arkusze zleceń często goszczą tylko animatora danej spółki, a każde większe zlecenie może potężnie zachwiać kursem. Jest to w pewnym stopniu spowodowane brakiem widełek dynamicznych oraz szerokim rozwarciem widełek statycznych - 20 proc. od kursu odniesienia (z możliwością rozszerzenia do 44 proc.). Cudze zlecenie PKC (Po Każdej Cenie) może zatem z inwestora szybko uczynić zarówno bogacza, jak i biedaka.
Naturalnie z podobnymi zdarzeniami mamy do czynienia także na głównym parkiecie, ale tam płynność jest jednak wyższa, a widełki dynamiczne bronią inwestorów przed skokami kursu o kilkanaście procent. Pusty karnet jest niestety wykorzystywany przez spekulantów albo do manipulowania kursem, albo do szybkiego nadmuchiwania baniek spekulacyjnych, często znacznie bardziej spektakularnych niż w przypadku spółek z rynku regulowanego. Praktycznie nie ma tygodnia, by nie pojawiła się nowa gwiazda parkietu, rosnąca bez wydawałoby się żadnego powodu o dziesiątki procent. Oto najbardziej interesujące przykłady.
8 grudnia 2010 roku zadebiutowały na rynku prawa do akcji (PDA) spółki Teliani Valley - przedsiębiorstwa handlującego winem. Kto trzymał PDA aż do końca grudnia, mógł zarobić blisko 1729 proc. Znakomity prezent na święta. Problem w tym, że do końca lutego te same PDA straciły na wartości blisko 90 proc., praktycznie zerując wcześniejszą zwyżkę.
Co ciekawe, spektakularny wzrost odbywał się przy wolumenie symbolicznym, natomiast druga fala spadkowa to już rekordowy obrót na papierach spółki. Ten, kto spróbował złapać nóż, licząc na powrót do zwyżek, musiał w końcu lutego szukać swoich dłoni na podłodze. Warto być może zauważyć, że spółka nie poinformowała nawet na swojej stronie o fakcie debiutu na NC.
Wyjątek od reguły? Niestety, raczej smutna rzeczywistość. Wyliczenie nieuzasadnionych zwyżek prawdopodobnie przekroczyłoby objętość "Trendu". Można próbować je tłumaczyć, jeśli zwyżce towarzyszą wyższe obroty, co jest sygnałem zaufania od rynku. Sytuacja przedstawia się gorzej, gdy zmiany kursu są osiągane dzięki tylko symbolicznej wymianie papierów.
Idealnym reprezentantem jest tu sytuacja, która przydarzyła się spółce Pharmena 7 marca bieżącego roku. Kurs wzrósł o 19,25 proc. przy obrocie wynoszącym... dwie sztuki (co przekłada się na wartość 58zł). Smaczku sprawie dodaje fakt, że spółka wchodzi w skład w zamierzeniu prestiżowego indeksu Life Science z wagą aż 30 proc. Skutkowało to wzrostem indeksu o ponad 5 proc.
Trawestując popularne od blisko roku powiedzenie - jaki obrót, taki prestiż. Racjonalny inwestor powinien unikać niepłynnych walorów. Najwyższa stopa zwrotu jest wartością zaledwie księgową, gdy inwestycji nie można zamknąć.
Spory udział wśród spółek notowanych na NC mają tzw. spółki groszowe, tj. o kursie poniżej 1 zł. Oznacza to, że zmiana kursu o jeden tick prowadzi za sobą sporą zmianę procentową kursu. A przecież to spekulanci lubią najbardziej - duży zysk, jak najszybciej. Na rynku głównym jest sporo takich spółek mających swoich wiernych fanów - najpopularniejszym "okrętem flagowym" tejże grupy był przez długi czas Bioton, wchodzący w skład indeksu Wig20 aż do grudnia 2010.
Ale dopiero NewConnect okazał się on prawdziwą mekką dla łowców podobnych okazji. W zestawieniach spółek o najwyższych wzrostach i spadkach, sporządzanych po każdej sesji, królują właśnie takie spółki. Ilustruje to poniższa tabela, sporządzana dla największych spadkowiczów w dniu 16.03.2011.
Oczywiście to nie sam fakt, że spółka jest groszówką, powinien budzić zaniepokojenie potencjalnego inwestora. Powinien się on obawiać raczej podwyższonej zmienności, która jest determinowana przez tak niski kurs. Zwolennicy analizy portfelowej prawdopodobnie doznali by palpitacji serca, próbując skonstruować portfel z mniej popularnych spółek na NC. Jeśli dodamy do tego niską płynność, wejście w podobną spółkę niebezpiecznie zbliża się do hazardu.
Nie bez powodu spółki o niskim nominale rzadko są mile widziane na rynku głównym GPW. Wystarczy sobie przypomnieć, że jeden z wielkich debiutantów roku 2010, Tauron Polska Energia, został poproszony o scalenie swoich akcji przed debiutem. Władze giełdy zwyczajnie obawiały się, że cena emisyjna na poziomie 57 gr. zniechęci inwestorów instytucjonalnych i popchnie potencjalną gwiazdę parkietu w objęcia spekulantów. Spółka podzieliła te obawy i po scaleniu cena emisyjna wyniosła 5,13zł.
Z poprzednimi niedoskonałościami rynku można żyć, o czym świadczy dynamiczny rozwój NC. Brak płynności i niskie nominały są charakterystyczne dla wielu rynków (także parkietu głównego GPW), różnią się co najwyżej skalą zjawiska. Tym jednak, co zdecydowanie negatywnie wpłynęło na reputację rynku, jest udział w obrocie spółek, które nigdy nie powinny się tam znaleźć.
Przykładów jest wiele, ale podium okupują niezmiennie trzy wyjątkowo spektakularne projekty. Pierwszym jest Virtual Vision, spółka zajmująca się w teorii tworzeniem animacji komputerowych na potrzeby kinematografii. Firma na swojej stronie internetowej stawia sobie za cel dorównanie takim tuzom z branży jak Pixar lub Dreamworks. Została założona w lipcu 2007, a już 30 sierpnia tego samego roku zadebiutowała na rynku - była więc jedną z pierwszych notowanych na ASO spółek.
Inwestorzy skuszeni wizją polskiego Shreka ruszyli na zakupy, płacąc na zamknięciu 60 gr przy cenie emisyjnej 4 grosze. W szczytowym momencie za akcję płacono 1,94 zł. Dopiero w 2008 roku inwestorzy zorientowali się, że polskie ToyStory to tylko wabik na naiwnych i w przeciągu 12 miesięcy strącili spółkę do groszowego piekła - aktualnie najbardziej sprytni gracze próbują nabyć jej walory za 9 groszy, by odsprzedać za 10.
A tymczasem Virtual Vision emituje kolejne akcje, ustępując pod tym względem chyba tylko pewnej spółce z GPW, która bardzo intensywnie poszukuje ropy. Co więcej, od 4 (!!!) lat szuka grafików do swojego studia. Może któryś z Czytelników pomoże?
Na miejscu drugim uplasowała się spółka Veno. - Robimy ekskluzywny samochód sportowy, piekielnie szybki, piękny i podrasowany w wersji roadster oraz coupé. Opływający w bajery -zapewnia Arkadiusz Kuich, prezes Veno. Te słowa obiegły media tempem, którego pewnie nie powstydziłby się projektowany samochód. Nad Wisłą zapachniało luksusem i wielkim światem, oto Rzeczpospolita miała mieć swoje Ferrari. Trzeba pamiętać przy tym, ze Veno to nie General Motors, tylko fundusz typu private equity, inwestujący kapitał w projekty, takie jak opisany powyżej samochód Jamesa Bonda.
Pozostałe inwestycje Veno nie są tak spektakularne, za to zostały wymiernie wycenione przez rynek. Na pierwszej, bardzo dziwnej, dodajmy, sesji za walory płacono nawet 2,18 zł, ale także. 27 groszy - ostatecznie kurs zameldował się na zamknięciu na poziomie 80 groszy. Nawet jak na NewConnect jest to zmienność "znacząca". Od tego czasu kurs systematycznie spadał i osiągnął dno na poziomie 2 groszy za walor.
Zdarzały się okresowe korekty nawet do poziomu 18 groszy, ale walor szybko wracał na należne mu miejsce. A samochód?: "Obecny etap prac jest już wysoce zaawansowany, a ukończenie prototypu jest planowane już wkrótce." - podaje strona internetowa spółki. I tak niezmiennie od 3 lat, podczas gdy kurs wesoło "szura" po dnie.
Osiągnięcia poprzedników bledną w porównaniu do dokonań spółki Infinity S.A (obecnie Green Technology S.A). Projekt sygnowany nazwiskiem Piotra Tymochowicza, znanego specjalisty od wizerunku, przyciągnął rzesze inwestorów swoją innowacyjnością. Jeszcze przed emisją ciężko było zrozumieć, czym tak naprawdę spółka ma zamiar się zajmować, tym trudniejsze jest to teraz, pod nowym szyldem i ukierunkowaniem bardziej na ekologię.
W wielkim skrócie - tworzono projekt o nazwie Solaris Gate, który miał być w zamyśle portalem społecznościowym i rewolucją na miano stworzenia samego internetu. Pojawiały się wzmianki o przetwarzaniu DNA, przechowywaniu wspomnień. Spółka obiecywała ekspansję oraz ośmiocyfrowe zyski.
Tymczasem w prospekcie emisyjnym można było znaleźć informację, że do głównych rodzajów działalności spółki należy obróbka szkła, produkcja opakowań i produkcja wyrobów jubilerskich. Efekt? Spółka pozyskała z emisji blisko 3 miliony zł, a w dniu debiutu płacono za jej akcje nawet 2,39 zł. To była cena maksymalna, a minimalna tegoż dnia? 1,1 zł co oznaczało spadek o blisko 63 proc.
Inwestor zapisujący się na akcje po 3 zł (istniała także transza po 55 groszy, ale niewielu szczęśliwców otrzymało zaszczyt jej objęcia) mógł się pocieszać, ze mimo wszystko nie był to największy spadek na debiucie w historii NewConnect. Palmę pierwszeństwa dzierży Atlantis Energy ze spadkiem ok. 90 proc., Infinity zajmuje zaś zaszczytne drugie miejsce.
Autor projektu zaś tuż po emisji wycofał się ze spółki, potęgując tylko spadki, które wkrótce rozpoczęły się na dobre. Historyczne dno uplasowało się na poziomie 15 groszy, a inwestorzy chcący zainwestować w spółkę swoje pieniądze mogą aktualnie nabywać walory po 25 groszy. Będą oni odrabiać straty w nieskończoność - nazwa Infinity bądź co bądź zobowiązuje.
Czytając artykuł, można by odnieść wrażenie, że autor opisuje inwestorskie piekło. Nie jest to naturalnie prawda - rynek NewConnect pozwolił wypromować się wielu ciekawym spółkom, a przed inwestorami otworzył nowe możliwości. Niestety, skala nieuczciwości i manipulacji na metr kwadratowy parkietu są tu duże. Przy inwestycji w spółki innowacyjne, ale też nieznane, trzeba być szalenie ostrożnym. W przeciwnym przypadku straty poniesione na akcjach będą praktycznie nie do odrobienia.
Wiele osób w takich chwilach zastanawia się nad rolą nadzoru. Czy winien się on ograniczyć wyłącznie do badania zgodności prawnej, czy może jego kompetencje powinny być szersze, z wydawaniem opinii włącznie? To temat na osobny artykuł, ale jedno jest pewne - za swoje decyzje zawsze będzie odpowiadał inwestor. I to własnymi pieniędzmi, niestety.
Działa tu fascynujący mechanizm. Gdyby na pobliskim bazarku ktoś próbował nam sprzedać np. buty, dzięki którym (niby) mielibyśmy biegać dwa razy szybciej, najprawdopodobniej zadzwonilibyśmy na policję, podczas gdy na projekt Solaris Gate wykładano grube tysiące bez mrugnięcia okiem. Takie rzeczy tylko na giełdzie.
Marcin Różowski