Na granicy bessy

Amerykańska giełda wyznaczająca trendy dla inwestorów na całym świecie po serii ciężkich spadków znalazła się na granicy bessy.

Amerykańska giełda wyznaczająca trendy dla inwestorów na całym świecie po serii ciężkich spadków znalazła się na granicy bessy.

Przecena akcji, która trwa niemal bez przerwy od połowy maja, w środę zepchnęła indeksy Dow Jones oraz S&P 500 do poziomów nie notowanych od jesieni 2006 r. Oba wskaźniki przebiły granicę 20 proc. spadku od szczytów z października ub. r.

Analitycy nie mają wątpliwości: Amerykańska giełda znalazła się w objęciach bessy. - Weszliśmy w rynek niedźwiedzia. Sądzę, że trend spadkowy potrwa przynajmniej przez rok - mówi cytowany przez agencję Bloomberg analityk Dean Gulis z zarządzającej aktywami amerykańskiej firmy Loomis Sayles.

Analitycy Birinyi Associates wyliczyli, że od 1962 r. indeks Dow Jones tylko 12-krotnie odnotowywał aż tak głębokie spadki od szczytów. Najdłużej rynek niedźwiedzia trwał w latach 1973-74. Wówczas Dow Jones przez 23 miesiące bessy stracił na wartości 45 proc.

Reklama

W czwartek po danych z rynku pracy (w czerwcu ubyło ich w sektorze pozarolniczym "tylko" 66 tys.) amerykańskie indeksy zaczęły sesję na niewielkich plusach, ale nie wydostały się ze strefy bessy.

Jak na ironię początek bessy odtrąbiono dwa dni przed Świętem Niepodległości. Horrendalnie droga ropa, kryzys cen nieruchomości, wysyp złych kredytów, rosnąca inflacja - to mieszanka, która sprawiła, że wiele amerykańskich branż - w tym bankowa, motoryzacyjna, transportowa i lotnicza - znalazło się w tarapatach największych od Wielkiego Kryzysu z 1929 r.

Akcje największego na świecie producenta samochodów General Motors przez rok straciły prawie 73 proc. Dziś ta korporacja jest warta na rynku mniej, niż wynosi kapitalizacja naszego PKN Orlen czy Telekomunikacji Polskiej! Największe amerykańskie banki, Citigroup czy Bank of America, po przecenie o 50-65 proc. są warte na giełdzie raptem cztery razy więcej niż nasz PKO BP!

Droga ropa dobije przemysł motoryzacyjny?

Według analityków, amerykańską giełdę spycha w otchłań przede wszystkim droga ropa. W czwartek do inwestorów dotarły informacje o spadku zapasów tego surowca w USA. Efekt? W południe na giełdzie w Nowym Jorku za baryłkę amerykańskiej ropy trzeba było zapłacić rekordowe 145,85 dol. Jeszcze drożej było w Londynie, gdzie baryłka ropy Brent z Morza Północnego doszła do 146,69 dol.

Wszyscy zastanawiali się, czy spełni się prognoza banku Morgan Stanley, który przed miesiącem zapowiedział, że do 4 lipca - Dnia Niepodległości - cena ropy wzrośnie do 150 dol. Tego dnia Amerykanie masowo wsiadają do aut, aby pojechać na wypoczynek. Dla branży naftowej był to od dawna dzień żniw. W tym roku Amerykanie po raz pierwszy w historii płacą ponad 4 dol. za galon (3,8 l) benzyny.

Droga ropa prowokuje spekulacje o możliwych bankructwach wielkich koncernów motoryzacyjnych. Wysokie ceny paliw zniechęcają amerykańskich kierowców do kupowania nowych aut. W czerwcu GM sprzedał o 18 proc. aut mniej niż przed rokiem, a Ford - o 28 proc.!

Przed tygodniem bank Goldman Sachs ocenił, że GM traci tak szybko klientów, iż w tym roku grożą mu tarapaty finansowe. A bank Merill Lynch ogłosił, że nie wyklucza nawet bankructwa GM.

Koncern zapewnił, że ma dość gotówki, by przetrwać. Na próżno. W ciągu kilku godzin jego notowania spadły o 15 proc. Po raz pierwszy od 54 lat cena akcji GM spadła poniżej 10 dol. - na zamknięciu Wall Street w środę kosztowały 9,98 dol.

W czwartek kurs GM wzrósł o 3,6 proc. Analitycy banku JP Morgan uznali, że spekulacje o bankructwie koncernu są przesadzone - ale nie wykluczyli, że GM będzie musiał zaciągnąć dodatkowe kredyty - choćby po to, by uspokoić inwestorów.

Jak długo potrwa walka Ameryki z nadciągającą recesją? Henry Paulson, amerykański sekretarz skarbu, powiedział wczoraj, że spodziewa się początków ożywienia w gospodarce pod koniec tego roku.

Wtedy będą już widoczne skutki antykryzysowych posunięć administracji prezydenta George'a Busha i banku centralnego. Do kieszeni Amerykanów trafiły miliardy dolarów z rabatów podatkowych, które mają ożywić popyt konsumpcyjny. A obniżone do 2 proc. stopy procentowe mają ułatwić dostęp do kredytów.

Europa też jedzie na hamulcu

Analitycy obawiają się, że nawet jeśli Ameryka jakoś sobie poradzi, to jej kłopoty mogą popchnąć w recesję całą światową gospodarkę. Inwestorzy przypominają powiedzenie: "Kiedy Ameryka kichnie, cały świat ma katar".

To dlatego w nocy ze środy na czwartek tokijski indeks Nikkei zanotował 11. spadek z rzędu. To najdłuższa jego czarna seria od 1954 r. W Paryżu i Londynie w środę indeksy były najniżej od jesieni 2005 r. W czwartek tylko nieznacznie odbiły się od dna.

Warszawska giełda też szoruje po dnie. W czwartek indeks WIG zanotował szósty spadek z rzędu i znalazł się najniżej od czerwca 2006 r. Jest już o krok od przełamania psychologicznej bariery 40 tys. pkt. Od szczytu z października ub. r. WIG spadł już o 40,5 proc.!

Inwestorzy giełdowi sprzedają akcje, bo w Europie straszą już przeniesione zza Oceanu demony. Kryzys na rynku nieruchomości pogrążył gospodarkę Irlandii, której PKB w pierwszym kwartale skurczył się o 1,5 proc. w stosunku do poziomu sprzed roku. Poważne kłopoty przeżywa Hiszpania. Sprzedaż domów spadła tam w ostatnim roku o 30 proc.

W recesję wchodzi Dania, której gospodarka w pierwszym kwartale skurczyła się o 0,7 proc. w skali roku. W tarapatach są Włochy. W środę włoski minister gospodarki Giulio Tremonti wprost powiedział, że w tym roku gospodarka kraju może się w ogóle nie rozwijać.

Bardzo poważne spowolnienie dotknęło już Estonię i Łotwę, których gospodarki przegrzały się - inflacja jest dwucyfrowa, a wzrost gospodarczy zbliża się do zera. Tam swoją cegiełkę dołożył światowy kryzys finansowy. Banki komercyjne z krajów skandynawskich zaostrzyły warunki przyznawania kredytów w krajach bałtyckich, a to ograniczyło strumień pieniędzy na konsumpcję i inwestycje.

Europa traci swój impet gospodarczy, a ekonomiści nie na żarty obawiają się stagflacji (kombinacja wolnego wzrostu gospodarczego i wysokiej inflacji). W strefie euro inflacja w maju osiągnęła rekordowe 4 proc. i wczoraj Europejski Bank Centralny podniósł stopy procentowe do poziomu 4,25 proc.

Podwyżki stóp nie podobają się wielu europejskim politykom - francuski prezydent Nicolas Sarkozy, hiszpański premier José Luis Rodriguez Zapatero oraz niemiecki minister finansów Peer Steinbrück ostrzegają, że przy wysokiej cenie kredytu gospodarka będzie rozwijać się jeszcze wolniej.

INTERIA.PL/GW
Dowiedz się więcej na temat: bank | kryzys | 'Na granicy' | jones | gospodarka | analitycy | ropa naftowa | inflacja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »