OPEC: Jubileusz smutnych przemyśleń
60. rocznica powstania OPEC skłania do smutnych refleksji, z których wynika, że dialog między konsumentami a producentami ropy był, jest i raczej będzie niemożliwy do osiągnięcia. Wszystko za sprawą partykularnych interesów oraz braku najmniejszych chęci zrozumienia drugiej strony.
OPEC w powszechnej świadomości mieszkańców Zachodu jest postrzegany jako jeszcze jeden kartel i jest obarczany odpowiedzialnością za niemal wszystkie ujemne skutki wynikające z wysokich cen energii, a ropy naftowej w szczególności.
Ale rynek naftowy przed powstaniem OPEC w 1960 r. miał chyba jeszcze mniej wspólnego z wolnym rynkiem niż po powstaniu tej organizacji. Dość nieprzychylne postrzeganie OPEC jest w dużej mierze zasługą samej organizacji.
Jej wiedeńska siedziba (zarówno stara, jak i nowa) cierpiała i cierpi na syndrom oblężonej twierdzy. Dostanie się do biblioteki wymaga sporego trudu oraz determinacji. I nie chodzi jedynie o szczegółową kontrolę przed wejściem.
Publikacje OPEC pozostawiają sporo do życzenia. We flagowej publikacji (Monthly Oil Market Report - Miesięczny raport naftowy - tłum red.) można czasami dowiedzieć się więcej na temat polskiej gospodarki niż na temat wydobycia ropy w krajach członkowskich. Opis tego ostatniego sprowadza się do dwóch tabelek - jedna ilustruje źródła krajowe (a dokładniej komunikację bezpośrednią, cokolwiek by to znaczyło), druga - źródła wtórne bez wyjaśnienia, co się przez nie dokładnie rozumie.
Na spotkanie z pracującymi dla OPEC analitykami jest stosunkowo łatwo się umówić, a w trakcie spotkań panuje swobodna atmosfera. Ale wyniesienie czegoś naprawdę ciekawego graniczy z cudem. A jeśli dołoży się do tego wszystkiego przepych pokazywany podczas posiedzeń OPEC, to nie można się dziwić dość nieprzychylnemu nastawieniu opinii publicznej. Wielu obserwatorów nie ukrywa, że życzy tej organizacji jak najgorzej, łącznie z jej rychłym rozpadem. Taka percepcja jest dość tendencyjna i będąca najprawdopodobniej efektem egocentryzmu krajów zachodnich
OPEC wydaje się znajdować w kryzysie egzystencjalnym. Niemal każdy znawca historii OPEC zgodzi się jednak, że spisywanie tej organizacji na straty byłoby niebezpieczne.
OPEC ma już niejeden kryzys za sobą. Mimo niemalże wrodzonej tendencji do odradzania się jak feniks z popiołów, bieżący kryzys nie rokuje niczego dobrego. Może dlatego, że jest w dużej mierze efektem zmiany pokoleniowej zachodzącej w jądrze organizacji, a mianowicie w monarchii saudyjskiej. Błędy popełnione przez młodego księcia przyniosły niepowetowane straty.
Skoro 60. rocznica nie jest powodem do szczególnego celebrowania, to może będzie dobrym pretekstem do dyskusji nad minionymi sześćdziesięcioma latami? A dokładniej nad pytaniem, czy można było prowadzić inną politykę, która pozwoliłaby uchronić OPEC przed obecnym kryzysem?
Trudno nie zgodzić się ze słowami byłej minister spraw zagranicznych Austrii, Karin Kneissl, która jeszcze w połowie poprzedniej dekady w książce "Der Energiepoker - Wie Erdoel und Erdgas die Weltwirtschaft beeinflussen" (Energetyczny poker - jak rynek naftowo-gazowy wpływa na globalną gospodarkę - tłum. autora) wystąpiła z tezą, że u podstaw niemal wszystkich znaczących konfliktów militarnych na świecie stoją kwestie energetyczne.
Trzymając się tej tezy, trudno stwierdzić, czy OPEC wywoływał te konflikty, czy raczej był ich ofiarą. Aby odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie, trzeba poznać historię organizacji. Na początku nic nie zapowiadało eskalacji napięć między konsumentami a producentami ropy naftowej. Ci ostatni wchodzili w skład nieformalnego ugrupowania, które do historii przeszło pod nazwą siedmiu sióstr. W skład grupy wchodziło siedem koncernów anglosaskich, (British Petroleum BP, Royal Dutch/Shell, Texaco, Mobil Oil, Gulf Oil, Standard Oil of California oraz Standard Oil of New Jersey).
Określenie "siedem sióstr" wymyślił prezes włoskiego koncernu Agip, Enrico Mattei, którego celem życiowym było dołączenie do grona uprzywilejowanego rodzeństwa. Ale przywileje mają to do siebie, że są zarezerwowane dla naprawdę wąskiej grupy osób czy podmiotów. Starania Mattei spełzły na niczym, a on sam zginął w tajemniczej katastrofie lotniczej.
Okres poprzedzający powstanie OPEC zbiegł się z końcem boomu wywołanego odbudową Europy ze zgliszczy wojennych i późniejszą wojną koreańską. W obliczu kumulujących się czarnych chmur nad sektorem naftowym nawet uprzywilejowane siostry zastanawiały się nad tym, jak poprawić swoją sytuację finansową.
Jednym ze sposobów miała być renegocjacja umowy z krajami, w których siostry wydobywały ropę. Jak można się domyślać, dążyły do tego, aby jeszcze mniej zysków zostawiać w tych krajach. Nic dziwnego, że państwa te nie były zachwycone nowym, wyjątkowo egoistycznym podejściem anglosaskich koncernów. Dlatego postanowiły działać, a ich starania doprowadziły do spotkania w Bagdadzie, którego 60-lecie właśnie obchodzimy.
Na początku powołanie OPEC nikomu nie spędzało snu z powiek. Wręcz przeciwnie. Jak pisze Kneissl, można było mówić nawet o poczuciu pewnej ulgi. Głównie dlatego, że udało się uniknąć wariantu forsowanego przez ówczesnego prezydenta Egiptu Gamala Abdela Nasera, który chciał powołać specjalną organizację do spraw energii z siedzibą w Kairze, jako część Ligi Państw Arabskich. Plany Nasera odrzucił Irak.
Z kolei sam fakt, że inicjatywa założenia OPEC wywodziła się z Caracas i obejmowała swoim zasięgiem Iran nadawała nowo powstałej organizacji nieco bardziej globalny charakter. Warto podkreślić, że spore zasługi dla powstania OPEC miała osoba o polskich korzeniach. Chodzi o amerykańską dziennikarkę Wandę Jabłonski, córkę polskiego geologa Eugene Jabłońskiego. To właśnie ona doprowadziła do spotkania wenezuelskiego ministra do spraw ropy Juana Pablo Pereza Alfonzo z saudyjskim odpowiednikiem Abdullahem Tarikim. Spotkanie musiało być owocne, a dwaj ministrowie przeszli do historii jako faktyczni założycieli opisywanej tutaj organizacji.
W trakcie pierwszych lat działalności OPEC był daleki od takich pomysłów jak nacjonalizacja czy wojny cenowe. Bardziej chodziło o ochronę swoich interesów, a podejmowane decyzje cechował zdrowy rozsądek oraz pragmatyzm. Najlepszym przykładem była decyzja dotycząca przeniesienia siedziby do Wiednia.
Dlaczego wybór padł właśnie na stolicę Austrii, mimo że przez długi czas rozważano kandydaturę Rzymu czy Genewy? Otóż OPEC został sprowadzony do Wiednia dzięki inicjatywie austriackiego ministra spraw zagranicznych oraz późniejszego premiera Austrii, Bruno Kreiskiego. Obie strony były zadowolone z takiego porozumienia. Radość OPEC wynikała z tego, że Kreisky nadał stosunkowo mało znanej organizacji status organizacji międzynarodowej. Z kolei dla Austrii ściągnięcie kolejnej międzynarodowej organizacji dawało większe gwarancje bezpieczeństwa. Warto pamiętać, że wtedy kraj ten znajdował się na pograniczu wojsk NATO oraz Układu Warszawskiego.
Wśród pięciu państw założycielskich - być może z wyjątkiem Iraku - nie było krajów, których Waszyngton musiałby szczególnie się obawiać. A obecność Iranu, a raczej panującego tam szacha, dawała swoistego rodzaju gwarancję, że nikt nie wpadnie na forsowany przez rządzącego w latach 1951-53 premiera Mohammada Mossadegha (i de facto obalonego przez CIA) pomysł nacjonalizacji sektora naftowego.
Z upływem miesięcy i lat w skład OPEC wchodziły nowe kraje, które najczęściej zrzucały jarzmo kolonialne, co było jedną z przyczyn późniejszych napięć. Potrzebna była już tylko iskra. Stał się nią zamach stanu w Libii (która weszła do OPEC w 1962 r.) przeprowadzony w 1969 r. przez pułkownika Muammara Kadafiego.
Wkrótce po jego przeprowadzeniu libijski dyktator przeszedł do nacjonalizowania tamtejszych pól naftowych. Jego działania stały się inspiracją dla innych krajów. Nawet z natury (jak na tamte czasy) liberalna Wenezuela przyglądała się z zaciekawieniem doświadczeniom libijskim, ale jej prezydent Rafael Caldera postanowił nie wprowadzać takich zmian.
O embargu narzuconym przez arabskie kraje OPEC na USA oraz dwa kraje europejskie (Holandię i Danię) napisano bardzo dużo, więc jego ponowne analizowanie wydaje się zbyteczne. Warto może jedynie położyć nacisk na przymiotnik "arabskie". Rzecz w tym, że nie wszyscy członkowie do niego dołączyli. Jednym z nich była Wenezuela, co nie spotkało się jednak z uznaniem ze strony Waszyngtonu.
Kiedy administracja USA podjęła środki odwetowe wobec członków OPEC za ich postawę w trakcie pierwszego kryzysu naftowego, objęły one wszystkie kraje, w tym Wenezuelę. Nic więc dziwnego, że następca prezydenta Rafaela Caldery, Carlos Andres Perez w 1976 roku zdecydował się na nacjonalizację przemysłu naftowego. Przy czym tłumaczenie tej decyzji wyłącznie niezbyt fortunnymi działaniami USA byłoby zbyt dużym uproszczeniem.
Przytoczony przykład Wenezueli wskazuje, że pierwszego kryzysu naftowego nie można postrzegać jedynie przez pryzmat bonanzy, mającej miejsce w wybranych krajach arabskich. Ogromny napływ petrodolarów do Wenezueli doprowadził do przegrzania krajowej gospodarki, następnie wygenerował chroniczną nierównowagę makroekonomiczną, co w efekcie sprowadziło kraj na drogę prowadzącą wprost do kryzysu zadłużeniowego. A skutki tego ostatniego, wraz z szalejąca korupcją, utorowały drogę do władzy Hugo Chaveza, do osoby którego jeszcze wrócę.
W latach 70. XX wieku niemal wszystkie kraje OPEC łączyła świadomość utraty wartości pieniędzy otrzymywanych ze sprzedaży ropy naftowej. Wysoki poziom inflacji, zwłaszcza w USA oraz Wielkiej Brytanii, prowadził do spadku wartości obu walut, w których kraje OPEC rozliczały się i lubiły przechowywać swoje nadwyżki finansowe. Ponieważ trudno było znaleźć alternatywę dla dolara, więc dla krajów OPEC najlepszą formą ochrony przed inflacją było niewydobywanie ropy. Lepiej trzymać ropę w ziemi niż patrzeć, jak dochody z jej sprzedaży padają ofiarą inflacji.
Ale członkom OPEC trudno było osiągnąć jednomyślność w działaniu, mimo wzniosłych deklaracji. Niskie wydobycie gwarantowało wprawdzie wysokie ceny, ale zachęcały konsumentów do poszukiwania nowych, do tej pory niedostępnych złóż ropy.
Najlepszym przykładem może być ropa pochodząca z Morza Północnego. Z drugiej strony niektórzy członkowie OPEC tak uzależnili się od dochodów pochodzących z wydobycia ropy, że stawały się ich zakładnikami. OPEC coraz bardziej dzielił się, a państwa członkowskie po prostu zaczęły oszukiwać i nie przestrzegać wcześniej ustalonych limitów.
Taka postawa bardzo osłabiała skuteczność całej organizacji. Tym bardziej, że brak wspólnego stanowiska zaczął zachęcać wybranych, ale za to znaczących członków organizacji do szukania aliansów poza OPEC. Oczywiście w imię preferowanej przez siebie polityki. Nic więc dziwnego, że USA doszły do perfekcji w niemal makiawelistycznym manipulowaniu członkami OPEC.
Często pisałem w swoich publikacjach o słynnych wydarzeniach sprzed 35 lat, które najlepiej ilustrują istotę wyżej wspomnianych manipulacji. Otóż w sierpniu 1985 r. Arabia Saudyjska podjęła - za wyraźną namową USA - decyzję, za sprawą której zalała rynki ropą naftową, co doprowadziło do drastycznego spadku cen. Decyzja była wymierzona przede wszystkim w ZSRR, który - jak wiemy - nie wytrzymał tego ciosu.
Jednak omawiane posunięcie odbiło się rykoszetem także na innych producentach ropy, łącznie z samą Arabią Saudyjską. Niskie ceny ropy nadwyrężyły finanse publiczne nawet najsilniejszych członków OPEC. Wówczas z nieoczekiwaną pomocą przyszedł Chavez, który za sprawą między innymi swojej retoryki przyczynił się do odwrócenia tendencji. Chavez urósł do rangi jastrzębia naftowego. Tym bardziej, że miał odwagę powiedzieć to, co inni myśleli, ale bali się powiedzieć. Zdaniem Chaveza kraje rozwijające się miały wręcz moralne prawo do żądania wysokich cen za sprzedawaną ropę. Miało to być swoistego rodzaju zadośćuczynienie za dziesięciolecia wyzysku państw OPEC przez kraje rozwinięte.
W pierwszej dekadzie XXI wieku ceny zaczęły szybko rosnąć, ale ich wzrost nie był przejawem siły OPEC, a raczej słabości. Organizacja odrobiła zadanie domowe z lat 70. i wiedziała dobrze, do czego mogą prowadzić zbyt wysokie ceny ropy. Nie tylko do spadku popytu, ale także do eksploracji nowych złóż ropy w innych lokalizacjach.
Dlatego na samym początku naszego stulecia Arabia Saudyjska chciała ustabilizować ceny na poziomie 22 dolarów z maksymalnym odchyleniem w górę do poziomu 28 dolarów. Przez pewien czas obrana taktyka sprawdzała się. Ale gwałtowny popyt ze strony Chin oraz Indii uniemożliwił dalsze utrzymywanie tego przedziału. Ceny ropy zaczęły szybować do poziomu prawie 150 dolarów, co nie wszystkim w OPEC (zwłaszcza tym bardziej dalekowzrocznym) się podobało.
I słusznie, bo szybujące do góry ceny zaczęły stymulować rozwój łupków. Chcąc im stawić czoła, Saudowie musieli wejść w sojusz z kimś, z kim kiedyś zaciekle walczyli. Stosunek prezydenta Rosji Władimira Putina do upadłego - między innymi przez politykę Saudów - ZSRR jest znany. Nic więc dziwnego, że przy okazji spotkań OPEC+ to on wydaje się być bardziej uśmiechnięty. Tym bardziej, że za sprawą tego małżeństwa z rozsądku rola Arabii Saudyjskiej w OPEC+ wydaje się być znacznie mniejsza niż w samym OPEC.
Cały dramat polega na tym, że OPEC nie udało się przekonać konsumentów do swojego standardowego wymogu, sprowadzającego się do uzyskania gwarancji popytu. Konsumenci najchętniej widzieliby OPEC jako dostawcę ostatniej instancji, który w razie potrzeby miałby zasilać świat w dodatkową ropę.
Na taki układ OPEC nigdy nie chciała się zgodzić. Nie chodziło tu już tylko o prestiż, a bardziej o stronę ekonomiczną. Bycie dostawcą ostatniej instancji jest po prostu bardzo drogie, a koszt alternatywny każdego dolara przeznaczonego w infrastrukturę wydobywczą był i jest wysoki. Zwłaszcza w świetle starań wielu członków na rzecz zmniejszenia uzależnienia od cen ropy. Dlatego zamiast pożądanego dialogu między producentami a konsumentami mamy do czynienia z ciągłą eskalacją napięć.
Nadmierna samowola niektórych państw członkowskich OPEC okazała się wyjątkowo szkodliwa. Jednak ich anihilacja, jak pokazują przykłady Wenezueli czy Libii, okazuje się być jeszcze bardziej brzemienna w skutki.
Smutna konkluzja podsumowania ostatnich 60 lat sprowadza się do stwierdzenia braku chęci ze strony zarówno konsumentów, jak i producentów do wzniesienia się ponad własne interesy. Dlatego Karin Kneissl będzie mogła najprawdopodobniej do końca swoich dni mówić, że u podstaw większości konfliktów globalnych leży to, co wspomniany wyżej Juan Pablo Perez Alfonzo pod koniec swojego życia nazwał mianem ekskrementów diabła.
Paweł Kowalewski
Opinie wyrażone przez autora nie reprezentują oficjalnego stanowiska NBP
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze