Po co nam różowe kwoty?

Komisja Europejska zaproponowała niedawno nowelizację prawa wspólnotowego, która ma wymusić na akcjonariuszach spółek publicznych, żeby w zarządach i radach nadzorczych zasiadało więcej kobiet. Czy taka propozycja ma uzasadnienie ekonomiczne?

Pytanie o ekonomiczny sens tak zwanych różowych kwot (ang. pink quotas) jest zdecydowanie na miejscu. I to nie tylko dlatego, że spółki publiczne odgrywają kluczową rolę w nowoczesnych gospodarkach. Propozycja Komisji Europejskiej jest bowiem przedstawiana jako środek do poprawy wydajności i konkurencyjności europejskich przedsiębiorstw, a nie jako narzędzie walki z dyskryminacją. Materiały analityczne, dostępne na głównej stronie Komisji (częściowo także po polsku), odwołują się więc wyłącznie do argumentów ekonomicznych. Jak one brzmią?

Reklama

Po pierwsze wskazuje się na empiryczne prawidłowości świadczące o tym, że obecność kobiet w zarządach poprawia wskaźniki finansowe spółek oraz zwiększa wartość dla akcjonariuszy. Przykładowo, w latach 2005-2011 inwestycja w firmy z indeksu MSCI World, które miały w zarządzie co najmniej jedną kobietę, przyniosła stopę zwrotu o 26% większą, niż gdy we władzach zasiadają sami mężczyźni.

Po drugie wysuwa się szereg argumentów teoretycznych. Kobiety mają poprawiać nadzór korporacyjny, ze względu na większą dbałość o etyczną stronę działalności firmy, a także zwiększać pluralizm opinii w ciałach decyzyjnych, co miałoby przekładać się na trafniejsze decyzje biznesowe. Ponadto wskazuje się, że ze względu na fakt, iż to kobiety odpowiadają za około 70% decyzji o zakupach, będą one lepiej zorientowane w preferencjach konsumentów i strukturze popytu na produkty firmy. Z tych powodów Komisja Europejska zaleca podjęcie działań, zmierzających do zwiększenia udziału kobiet w zarządach z obecnych 14% do 40%.

Wydaje się, że trudno podważyć tu przesłanki, można co najwyżej zastanawiać się nad wnioskiem, czyli kwestionować celowość wymuszania kwoty przez państwo oraz poddawać w wątpliwość jej wysokość. Takie podejście zakładałoby jednak dużą dozę zaufania do materiałów analitycznych Komisji. Z przykrością zaś muszę stwierdzić, że byłoby ono ofiarowane na wyrost.

Żadne z dziewięciu źródeł, na które powołuje się materiał ze strony KE, nie jest publikacją o charakterze naukowym. Są to raporty pisane przez firmy consultingowe, banki lub ciała stricte polityczne. Metodologia ich jest nad wyraz prosta, jak na złożoność problemu, a dane, na których się opierają, bardzo skąpe. Co gorsza wygląda na to, że wyciągnięto z tych materiałów tylko to, co pasowało do tezy. Przykładowo, informacja o stopie zwrotu wyższej o 23% pochodzi z raportu Credit Suisse z sierpnia tego roku. Liczba ta na pewno nie stanowi konkluzji przeprowadzonego przez bank badania. Autorzy wskazują bowiem, że jest ona przede wszystkim wynikiem tego, iż kobiety obecne są głównie w spółkach z Europy i USA. Te zaś, w badanym okresie, wypadły lepiej niż azjatyckie, co miało szereg przyczyn, głównie makroekonomicznych, zupełnie niezwiązanych z obecnością kobiet.

Gdy badanie powtórzono, zestawiając ze sobą spółki z jednego regionu, to różnica spadła do około 10%. Co więcej, przed kryzysem finansowym spółki bez kobiet w zarządach wypadały lepiej, a odwrotna tendencja pojawiła się dopiero (za to z wielką siłą) w roku 2008. Kolejne lata nie wskazują na istotne różnice między firmami. Analitycy Credit Suisse wyciągają z tego dwie konkluzje. Po pierwsze udział kobiet w zarządach powoduje, że spółki stają się bardziej defensywne (mniej wrażliwe na koniunkturę). Po drugie, poza okresami kryzysowymi, nie ma dowodów na wyższe stopy zwrotu z akcji spółek współzarządzanych przez kobiety.

Dużo lepiej udokumentowane wnioski można znaleźć w artykule Adamsa i Ferreiry z 2009 roku. Po przebadaniu dwóch tysięcy amerykańskich spółek publicznych w latach 1996-2003, rezultat był następujący: obecność kobiet zwiększa intensywność nadzoru korporacyjnego. Jednocześnie na wyniki firm nie wpływa jednoznacznie to, że managerowie są dokładniej monitorowani. Jeśli monitoring jest już na odpowiednim poziomie, dalsze jego zwiększanie przynosi więcej kosztów niż korzyści - trudniej jest podejmować decyzje i szybko wprowadzać pomysły w życie. Tym spółkom, które borykają się z problemem samowoli managerów, obecność kobiet w zarządach i radach nadzorczych wyraźnie pomaga.

W przeciwnym razie jest dokładnie odwrotne - wyniki firm są gorsze. Bliższe przyjrzenie się teoretycznym argumentom też prowadzi do niejednoznacznej konkluzji. Wprawdzie liczne eksperymenty potwierdzają, że bardziej zróżnicowana (w tym pod względem płci) grupa decyzyjna częściej dochodzi do prawidłowych wyników. Jednak odbywa się to kosztem większych napięć między członkami grupy oraz mniejszej wiary grupy w to, że otrzymane rozwiązanie rzeczywiście jest poprawne.

Łączny efekt nie jest więc jasny i zależy od zmiennych okoliczności szczegółowych.

Jeżeli zatem rzetelnie poszukamy, trudno znaleźć ekonomiczne argumenty, które wskazywałyby na sensowność pomysłu wprowadzenia sztywnej kwoty określającej odsetek kobiet w zarządach i radach nadzorczych. Nawet jeśli przymusowe zwiększenie udziału kobiet we władzach korporacji przyniosłoby, średnio rzecz biorąc, poprawę ich zyskowności, to nie byłoby to rozwiązanie optymalne. Lepsze działanie jednych firm byłoby okupione zupełnie niepotrzebnym pogorszeniem funkcjonowania innych. Zostawienie zaś sprawy do swobodnej decyzji akcjonariuszy pozwala na stopniowe dostosowanie zatrudnienia do potrzeb konkretnego przedsiębiorstwa.

Maciej Bitner

Główny Ekonomista Wealth Solutions

Wealth Solutions
Dowiedz się więcej na temat: prawo pracy | różowa | różowy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »