Spóźniony pomysł na akcjonariat obywatelski

Bez systemowych rozwiązań giełda nigdy nie przyciągnie milionów inwestorów.

Bez systemowych rozwiązań giełda nigdy nie  przyciągnie milionów inwestorów.

Niespełna 1,5 mln osób posiadających konta maklerskie nie dowodzi jeszcze tego, że Polacy zaczęli masowo inwestować na giełdzie. Spora część rachunków inwestycyjnych, szacowana nawet na 20 proc., jest martwa. Ekonomiści nie wróżą też długiego życia tym kontom, które powstały tylko po to, żeby zwiększyć szansę zakupu większej liczby akcji GPW. Nie ma wątpliwości, że duża część nowego giełdowego narybku to fikcyjni inwestorzy.

W Polsce brakuje tradycji inwestowania, ludziom brakuje pieniędzy, a przez 20 lat istnienia rynku kapitałowego indywidualni inwestorzy nie byli rozpieszczani ani przez resort prywatyzacji, ani przez spółki giełdowe. Praktycznie nie przyjęła się u nas idea klubów inwestorów, a Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych, choć działa prężnie, to skupia zaledwie 6 tys. osób.

Reklama

Jedynie 10 proc. Polaków deklaruje, że oszczędza, a zaledwie 7 proc. aktywnie inwestuje. Z innego październikowego badania wynika, że zaledwie 1 proc. respondentów ma pieniądze ulokowane w akcjach lub obligacjach.

Dlatego ucieszyć mogły ostatnie doniesienia związane ze sprzedażą akcji warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych, na którą na przełomie października i listopada wśród tzw. drobnych inwestorów znalazło się aż 323 tys. chętnych. To kolejna imponująca tegoroczna liczba. Wcześniej na akcje PZU zapisało się ćwierć miliona inwestorów indywidualnych, w odpowiedzi na ofertę Taurona do biur maklerskich ruszyło 231 tys. drobnych inwestorów. Tylko czy to faktycznie dużo?

Meandry prywatyzacji

Można powiedzieć, że to wszystko nic w porównaniu z największą jak dotychczas giełdową gorączką sprzed prawie siedemnastu lat - prywatyzacją Banku Śląskiego, przy okazji której biura maklerskie obległo 830 tys. spragnionych giełdowej fortuny obywateli. Ten szalony popyt doprowadził do ogromnej redukcji zleceń kupna. Trzy akcje, które dostał każdy chętny nie dały szans na zarobek, nawet mimo kilkunastokrotnej przebitki na pierwszej sesji. Fatalna organizacja oferty oraz debiutu i powstała wkrótce potem aferalna atmosfera wokół prywatyzacji skutecznie zniechęciły wielu Polaków do przekształceń własnościowych i do rynku kapitałowego.

Nie znaczy to, że prywatyzacja przez giełdę w następnych latach zamarła - w 1999 roku na akacji PKN Orlen zapisało się 179 tys. inwestorów indywidualnych, nieco wcześniej o akcje Pekao starało się ponad 100 tys. drobnych ciułaczy, akcje Telekomunikacji Polskiej skusiły 173 tys. osób. Potem, po długiej przerwie w 2004 pojawiło się PKO BP, na którego zakup zdecydowało się ponad 200 tys. ludzi. Aktywność rządów znowu nieco przygasła.

Ostatnia akcja ministra

22 kwietnia 2008 roku, kierujący od listopada poprzedniego roku resortem skarbu państwa minister Aleksander Grad z hukiem ogłosił czteroletni program prywatyzacji. Arcyambitny. Na liście firm mających trafić w prywatne ręce znalazło się 740 spółek w całości lub w części państwowych.

Z czasem stało się oczywiste, że oprócz ambicji Aleksandra Grada, który bardzo chciał wpisać się do historii, jako ostatni minister skarbu, czyli de facto zakończyć proces polskich przemian własnościowych, jest drugi - ważniejszy - powód, który sprawi, że prywatyzacja będzie szła pełną parą. Potrzeby budżetu państwa. Rząd stawiał coraz wyżej poprzeczkę, a szef resortu prywatyzacji podejmował wyzwania: 37 mld zł w latach 2009-2010, 27 mld zł w samym 2010 roku. Takich kwot trzeba było, żeby zachować w pokryzysowym budżecie równowagę między wpływami i już mocno okrojonymi wydatkami. Minister jeździł więc po świecie i namawiał inwestorów do kupowania polskich firm.

Dopiero 13 maja 2010 r., kiedy lista najlepszych spółek do sprzedaży poprzez giełdę stała się już dość krótka, z ust ministra skarbu padło hasło "akcjonariat obywatelski". - Zapraszamy do stołu, chcemy, żeby jak najwięcej osób w Polsce mogło skorzystać z prywatyzacji - mówił Aleksander Grad, zachęcając rodaków do udziału w długofalowym programie.

"Jego cel to doprowadzenie do świadomego i powszechnego uczestnictwa obywateli w życiu społeczno-gospodarczym i przemianach własnościowych. Sprawienie by prywatyzacja stała się dla ludzi przejrzysta i dostępna" - zachęca strona internetowa resortu skarbu.

Po rozum do głowy

Ministerstwo skarbu postanowiło zmienić system sprzedaży akcji, który powodował gigantyczne redukcje zapisów przy atrakcyjnych ofertach. Denerwowało to inwestorów, ale też negatywnie wpływało na giełdowy kurs po debiucie. Mechanizm był taki - klient chcąc dostać jak najwięcej papierów lewarował się kredytem, chętnie udzielanym przez biura maklerskie. Bywało więc, że koszty obsługi pożyczki znacznie zmniejszały i tak znikomy (z powodu małej liczby przydzielonych akcji) zysk z inwestycji.

Przy tegorocznych prywatyzacjach przyjęło już nieco inne zasady: przede wszystkim określa się z góry limit akcji, które maksymalnie może dostać jeden inwestor. W przypadku wartej 8 mld zł oferty PZU zaowocowało to brakiem redukcji zleceń.

Pojawia się jednak inny problem. Żeby otrzymać więcej akcji trzeba mieć dużo rachunków inwestycyjnych, a więc poprosić o złożenie zapisów krewnych i znajomych. Ten mechanizm ujawnił się przy poprzednich ofertach, a szczególnie był widoczny przy sprzedaży GPW. Ogromny popyt nie był więc wielkim zaskoczeniem. Czterokrotna przewaga popytu nad podażą w transzy indywidualnej była zresztą niczym wobec faktu, że w puli instytucjonalnej zamówienia były dwudziestokrotnie większe od oferty sprzedaży. Akcje kupiły instytucje z 30 krajów i pięciu kontynentów, w tym największe światowe fundusze inwestycyjne.

Dlaczego? Bo giełda to specjalna spółka. Mimo, że nie jest wielka wielu inwestorów chciało ją po prostu mieć w portfelu. Nie tylko dlatego, że to symbol polskich przemian ustrojowych i gospodarczych. Rynek papierów wartościowych rozwija się w Polsce w ogromnym tempie. Polski parkiet nie ma sobie równych w regionie pod względem dynamiki wzrostu. Ambicje Warszawy, by stać się centrum finansowym naszej części Europy nie są mrzonką, bo właśnie tu sytuują się najważniejsi gracze świata finansów. A to może oznaczać, że GPW będzie dalej rosła w siłę, zarabiała pieniądze i płaciła solidną dywidendę.

Mimo to już w ciągu trzech pierwszych sesji co piąty z drobnych, świeżo upieczonych udziałowców giełdy pozbył się jej akcji. Idea obywatelskiego akcjonariatu przegrała z chęcią realizacji szybkiego, ponad 20-proc. zysku.

Wygodny akcjonariat

Idea akcjonariatu obywatelskiego ma sporo zalet. Szczególnie dla władzy prywatyzującej państwowy majątek. Przede wszystkim łagodzi ryzyko polityczne, bo na prywatyzacji nie korzystają jedynie wielcy inwestorzy, ale szerokie rzesze Polaków. Zapewnia przy tym resortowi skarbu przedłużenie kontroli nad firmami. Rozproszony akcjonariat nie jest w stanie zrównoważyć udziałów skarbu państwa nawet, gdy ten dysponuje jedynie mniejszościowym pakietem.

"Drobnicą" główny akcjonariusz nie musi się przejmować, bo jest niezorganizowana i nigdy nie storpeduje planów władz spółki na walnym zgromadzeniu. Jest więc wygodnym dostarczycielem kapitału.

Niestety, dla resortu skarbu, owa "drobnica", zachęcona ideą akcjonariatu obywatelskiego, zaczyna się domagać należnej sobie roli. Sporo było w ostatnim okresie pretensji Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych do prezesów sprzedawanych spółek, którzy zjeździli pół świata podczas budowania księgi popytu, odbyli dziesiątki spotkań z setkami inwestorów zagranicznych, zapominając zupełnie o tysiącach drobnych, krajowych klientów zainteresowanych ofertą.

Racja. Skoro przy debiucie spółki indywidualni inwestorzy są lekceważeni, to nie można oczekiwać, by w przyszłości było lepiej. Dlatego standardem jest ignorowanie głosów drobnych akcjonariuszy na walnych zgromadzeniach, niepodawanie istotnych informacji, które trafiają do dużych inwestorów, itp.

Za późno i za mało

- Poprzez ideę akcjonariatu obywatelskiego pokazujemy obywatelom, że prywatyzacja jest dla ludzi. Każdy Polak inwestując swoje oszczędności w akcje giełdowej spółki staje się jej współwłaścicielem - przekonuje minister Aleksander Grad.

Pomysł jest niestety ewidentnie spóźniony. Przynajmniej o kilkanaście lat. Wielu Polaków, zwłaszcza tych którzy pamiętają kompletną porażkę Programu Powszechnej Prywatyzacji i Narodowych Funduszy Inwestycyjnych w połowie lat 90. ubiegłego wieku ma prawo wręcz irytować. Już raz władza sprzedawała świadectwa udziałowe, które miały sprawić, że wszyscy po trochu staną się właścicielami narodowego majątku.

Zarobili na nich nieliczni, a cały program miał niewiele wspólnego z upowszechnianiem własności i edukacją ekonomiczną. A już na pewno nie zachęcił do masowego i długofalowego inwestowania.

I dalej zachęt do inwestycji na lata nie ma. Bo czy można uznać za taką wynoszący 9,5 tys. zł rocznie limit pozwalający nie zapłacić 19-proc. podatku od zysków kapitałowych przy lokowaniu w Indywidualne Konta Emerytalne? Znikoma popularność IKE mówi sama za siebie.

Jeszcze przed dwoma laty dyskutowało się o możliwości obniżenia tzw. podatku Belki, brało się pod uwagę przynajmniej jego zmniejszenie przy długoterminowych inwestycjach. W ubiegłym roku pojawiła się szeroko poparta inicjatywa ulg w inwestycjach emerytalnych. Te pomysły nie przeszły i pewnie nie wrócą prędko, bo na razie normą stało się raczej podnoszenie obciążeń fiskalnych.

Giełdowy klubik

Może więc należałoby promować aktywne inwestowanie poprzez rozwiązania organizacyjne i prawne? To też się jakoś nie udaje. Najbardziej dobitny przykład to kluby inwestorów. Giełda przed wielu laty próbowała namawiać do ich tworzenia, ale bez specjalnych sukcesów, bo brakowało ram prawnych. Pierwsze kluby powstały dopiero w 2002 z inicjatywy Fundacji Upowszechniania Akcjonariatu. Na dobry początek ruszyło ich pięć w formie - najkorzystniejszej jak się wydawało - spółki komandytowej. Po kilkunastu miesiącach już ich nie było. Powód? Jedna z dziesiątek nowelizacji ustawy o ubezpieczeniu społecznym, która nałożyła na wspólników spółki komandytowej obowiązek opłacania składek na ZUS - 600 zł miesięcznie. Biorąc pod uwagę, że członkowie klubu mieli wpłacać na inwestycje 1200-1800 zł miesięcznie, po doliczeniu ZUS inwestowanie traciło sens.

W 2005 r. w ustawie o obrocie instrumentami finansowymi znalazły się zapisy dotyczące tworzenia klubów, ale nie spowodowało to ożywienia ruchu inwestorskiego, bo też te regulacje niewiele dają. Garstka klubów działających głównie przy uczelniach zajmuje się organizowaniem samokształcenia, spotkań z profesjonalistami, ale nie tym, co jest solą tego typu inicjatyw w wielu krajach - wspólnym inwestowaniem.

Działanie w zespole, wzajemne wsparcie wiedzą i doświadczeniem, ale i dążenie do osiągnięcia jak najlepszych wyników - to źródło sukcesu w USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Włoszech czy Hiszpanii, gdzie liczbę klubów mierzy się dziesiątkami tysięcy, a liczbę uczestników milionami.

Faktem jest, że idea wspólnego inwestowania w USA rozwija się już od końca XIX wieku, a w zachodniej Europie od końca lat 60. XX w., ale też zadbano o jej rozwój. Kluby są traktowane przez instytucje rynku kapitałowego jak półprofesjonaliści, w biurach maklerskich cieszą się przywilejami, spółki organizują dla nich specjalne spotkania i starają się zachęcać do inwestowania.

Gdy w 1997 r. rząd francuski prywatyzował France Telecom, indywidualni inwestorzy zapłacili za akcje 3 proc. mniej niż instytucje, a ci którzy nie sprzedali swoich pakietów przez półtora roku za każde 10 akcji dostawali jedną dodatkową za darmo. Do dziś spółka organizuje imprezy dla wiernych akcjonariuszy i mogą oni korzystać z promocyjnych pakietów usług.

Na papiery France Telcom zapisało się prawie 1,5 mln Francuzów - więcej niż jest obecnie rachunków inwestycyjnych w Polsce. Podobnym zainteresowaniem cieszyły się inne zachodnioeuropejskie megaprywatyzacje. Na akcje brytyjskiego narodowego operatora British Telecom zapisało się 2 mln indywidualnych inwestorów, na gazowego potentata British Gas - 1,2 mln, hiszpańskiego giganta energetycznego Endesy - 1,6 mln, na Telekom Italia - 2 mln osób.

Skłonić do aktywności

Zachęty dla inwestorów nie są pomysłem nowym i u nas. Towarzyszyły już debiutowi pierwszej piątki spółek na warszawskim parkiecie. Akcje Tonsilu, Kabli, Krosna, Exbudu i Próchnika posiadacze obligacji zamiennych skarbu państwa mogli nabyć z 20-proc. dyskontem.

Zdarzają się tańsze akcje dla inwestorów indywidualnych. Tauron zobowiązał się udzielić 15-proc. rabatu w cenie prądu dla tych inwestorów, którzy przez rok nie sprzedadzą swoich akcji. Ale to wciąż nie to.

Czy możliwe jest, aby i u nas na walnych zgromadzeniach pojawiły się dziesiątki tysięcy drobnych ciułaczy, jak w przypadku funduszu Berkshire Hathaway, który musiał ostatnio wynająć halę sportową, żeby pomieścić 40 tys. osób?

Nasz akcjonariat może nie zasłużył sobie na miano obywatelskiego, ale świadomości i wiedzy mu nie brakuje. Pojawił się wraz z uruchomieniem giełdy w 1991 roku, jako naturalny przejaw inicjatywy gospodarczej tłumionej przez dziesięciolecia rządów w Polsce absolutnie nierynkowego systemu nakazowo-rozdzielczego.

Krajowi inwestorzy zawsze byli niezwykle ważnym uczestnikiem naszego rynku. Na wykresie widać, że w ostatnich latach tylko przejściowo ich udział w obrotach akcjami na warszawskiej giełdzie spadł poniżej jednej piątej. Naturalne jest, że wraz z rosnącą liczbą wielkich spółek środek ciężkości przenosi się i głównymi rozgrywającymi stają się krajowe, a szczególnie zagraniczne instytucje. 40 mld zł obrotów wygenerowane przez krajowych, indywidualnych graczy w I półroczu 2010 r. stanowiło tylko 20 proc. łącznej wartości transakcji, podczas gdy rok wcześniej dawało 27 proc. To i tak liczby imponujące, bo jak się szacuje w krajach gdzie rynki kapitałowe mają nieporównywalnie dłuższą historię, a indywidualnych inwestorów jest znacznie więcej niż w Polsce, udział drobnego kapitału w obrotach giełd sięga maksymalnie 15-18 proc.

Giełdowa drobnica, tracąca wpływy na głównym parkiecie, szuka sobie miejsca i to ona jest główną siłą napędową na rynku kontraktów terminowych, gdzie w I połowie 2010 r. miała 52-proc. udział w obrotach, i opcji (58 proc.). Drobni inwestorzy królują na NewConnect, odpowiadając za 92 proc. obrotów tego alternatywnego rynku.

Oprócz starych wyjadaczy aktywnych na giełdzie od dwóch dekad, rośnie grono młodych wilków. Najczęściej są samotnymi mężczyznami. 63 proc. ma mniej niż 35 lat, niemal 68 proc. - wyższe wykształcenie. Większość mieszka w dużych miastach i działa na giełdzie krótko. Ponad 90 proc. inwestuje samodzielnie i dla podobnego odsetka nie jest to główne źródło utrzymania, ale wielu może się poszczycić zwielokrotnieniem zainwestowanego kapitału.

Know-how

Żeby inwestować trzeba wiedzieć jak to robić. Sprawy nie załatwi rok zajęć z podstaw przedsiębiorczości w szkole średniej, w ramach których kilkanaście godzin lekcyjnych poświęca się rynkowi kapitałowemu i giełdzie. Trzeba oddać honor GPW i wspieranej przez nią Fundacji Edukacji Rynku Kapitałowego. Przez różnego rodzaju programy nauczania dla inwestorów i konkursy dla młodzieży przez lata przewinęły się dziesiątki tysięcy młodych ludzi. Jednak programy edukacyjne (m.in. Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych) to wciąż za mało, by marzyć o szerokiej bazie, na której może powstać akcjonariat obywatelski. Nie stanie się on faktem za skinieniem czarodziejskiej różdżki, nawet najlepszego w historii ministra skarbu.

Jesteśmy wciąż na początku długiej drogi. Rachunek inwestycyjny posiada ok. 3,5 proc. Polaków, podczas gdy światowa średnia to 5,3 proc. a w krajach rozwiniętych 13,5 proc. - wynika z badań Paula Grouta z University of Bristol, Williama Megginsona z University of Oklahoma i Anny Zalewskiej z University of Bath.

Obecnie ponad 300 mln obywateli USA ma ok. 30 mln rachunków inwestycyjnych, ale nawet ta liczba nie oddaje związków Amerykanów z rynkiem kapitałowym. Trzeba przecież pamiętać o pośrednim uczestnictwie w rynku - funduszach inwestycyjnych, czy bardzo popularnych w USA prywatnych lub korporacyjnych programach emerytalnych. Szacunki wskazują, że - w taki czy inny sposób - ponad 80 proc. amerykańskich gospodarstw domowych ma związki z rynkiem papierów wartościowych. W Polsce, jeżeli do niemal 1,5 mln rachunków w biurach maklerskich dodamy około 3 mln uczestników funduszy inwestycyjnych (to optymistyczny szacunek, bo często są to te same osoby), można przyjąć, że około jedna trzecia gospodarstw domowych ma kontakt z rynkiem kapitałowym, a to poziom amerykański sprzed osiemdziesięciu lat.

Czy idea akcjonariatu obywatelskiego ma szanse przyspieszyć nadrabianie zaległości w tej dziedzinie? Chwytliwe, ale puste na razie hasło musi zostać wypełnione treścią, a to zadanie dla ministerstwa, spółek, ale i samych inwestorów.

Szczytne, ale puste hasło Rozmowa z Jarosławem Dominiakiem, prezesem Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych Oferta publiczna GPW ponownie nagłośniła hasło akcjonariatu obywatelskiego. To dobra koncepcja? - Hasło bardzo szczytne, jako stowarzyszenie podpisujemy się pod nim obiema rękami. Trzeba je jednak napełnić treścią. Na razie poza tym, że minister skarbu na wszelkie sposoby odmienia je na konferencjach prasowych, niewiele z tego wynika. Niewiele już spółek pozostało do sprywatyzowania i trudno wśród nich szukać takich marek jak PZU, PKO BP czy GPW. Nie ma już tak dużych i atrakcyjnych firm o brandach mocno działających na wyobraźnię potencjalnych inwestorów. A to właśnie oferty takich firm przyciągały w ostatnich latach na parkiet nowych graczy. Potrzebne są działania systemowe. Bez tego mówienie o akcjonariacie obywatelskim to tylko zaklinanie rzeczywistości. Jakie działania należy podjąć? - Sprawa najważniejsza to edukacja. Zacznijmy od poziomu naprawdę elementarnego - jak funkcjonuje rynek kapitałowy, jakie ryzyko związane jest z inwestycjami itp. Nie musimy od razu przed nowymi inwestorami odsłaniać tajników analizy technicznej. Gdy za rządów Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii ruszyły wielkie prywatyzacje, również pojawiło się pojęcie akcjonariatu obywatelskiego. Tyle, że tam ruszyła zmasowana i systematyczna akcja edukacyjna, która trwa do dziś. Podobnie było zresztą we Francji. Jak widać rozwinięte kraje zachodnioeuropejskie zdecydowały się na edukację swoich obywateli, więc w kraju o znacznie krótszej historii gospodarki wolnorynkowej to konieczność. Zawodzi rząd? - Nie tylko, chociaż działania resortu skarbu mogłyby być intensywniejsze. Nie widać jednak żadnego zainteresowania taką akcją wśród uczestników rynku - biur maklerskich, funduszy inwestycyjnych. Nieliczne w Polsce kluby inwestora wciąż mają problemy z założeniem swoich rachunków w biurach maklerskich, co jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe, bo we Francji uczestnicy rynku takie kluby preferują - dla biura taki klub oznacza obsługę jednego podmiotu, a nie kilkunastu giełdowych żółtodziobów co jest znacznie bardziej kłopotliwe. W Polsce jednak dla biura taki klient okazuje się mało atrakcyjny ze względu na otoczenie prawne, ale często również przez wewnętrzne procedury. Zadziwiająca dla mnie również jest mała aktywność edukacyjna tych, którym powinno jak najbardziej zależeć na poszerzaniu kręgu świadomych inwestorów np. TFI. Czasem można odnieść wrażenie, że wychodzą z założenia, że niewyedukowany klient kupi każdy produkt. Ale to działanie na krótką metę. Trudno prywatne podmioty, jakimi są najczęściej uczestnicy rynku, zmusić do akcji edukacyjnych... - Ale można dać dobry przykład. Prywatyzacja giełdy była zmarnowaną szansą. Bo czy można wymagać od spółek poważnego traktowania inwestorów indywidualnych skoro władze GPW nie znalazły czasu by się spotkać z tą grupą przed debiutem? A mówimy o instytucji, która jeśli chodzi o edukację zrobiła stosunkowo dużo. Podobnie było przy okazji poprzednich prywatyzacji - np. w prospekcie PZU były zapisy, które mogły budzić wątpliwości. Inwestorzy indywidualni nie mieli jednak okazji, by je rozwiać. Potrzeba zmian w prawie? - Lista koniecznych zmian jest bardzo długa. Od uproszczenia wielu procedur, która dla aktywnych na giełdzie instytucji są drobnostką, dla inwestorów indywidualnych często barierą nie do przejścia, po preferencje dla inwestorów indywidualnych, np. zachęty podatkowe. Musi się jednak zmienić również podejście - nic teoretycznie nie stoi na przeszkodzie, by tak jak we Francji agendy rządowe wspierały kluby inwestorów. U nas kilka lat walczyliśmy by wprowadzić zapisy, które umożliwiają ich tworzenie. Podstawą jest jednak edukacja. Bez niej za rok za dwa będziemy pytać gdzie się podziali inwestorzy, którzy kupowali PZU, czy Tauron i co się stało z akcjonariatem obywatelskim. Dziękuję za rozmowę. Adam Sofuł

Adam Sofuł, Piotr Buczek

Private Banking
Dowiedz się więcej na temat: akcjonariat | Platforma Obywatelska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »