ARiMR mówi: niedobre, bo polskie
Po terenowych limuzynach Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa tym razem kupuje komputery. Najpierw trzy tysiące, potem jeszcze cztery - wszystko po to, żeby krowy i hektary znalazły w elektronicznej ewidencji należyte miejsce.
A że projekt jest europejski, to też wymagania agencji na co najmniej europejskim - a właściwie światowym, poziomie. Komputery mają być silne, mocne, nowoczesne...
Najlepiej też nie polskie... przecież polskie zaraz się popsuje, działać nie będzie, a i w Diablo specjaliści z agencji nie będą sobie mogli w należytym komforcie pograć. Ale nie tak łatwo kupić niepolskie - bo te przecież najtańsze, a agencja obiecywała oszczędzać skromne środki budżetowe. Mając więc za główną, a właściwie jedyną, wytyczną wyboru komputerowej oferty cenę, postanowiła skutecznie zamknąć dostęp do przetargu rodzimym producentom elektronicznych bubli. Przepraszam - składaczom, bo o jakiej produkcji tu mówimy, kiedy wszystko, co w środku komputera, przyjeżdża z Tajwanu.
Tak samo z Tajwanu przyjeżdżają też pewnie elektroniczne cacka wkładane do brzuchów bardziej renomowanych i światowych cacek - ale kto takiej potędze X czy Y będzie takie drobiazgi wytykał. Ważne, że ma napis markowy na pudle, zaświadczenia, certyfikaty, gwarancje, no i produkcję zgodną ze środowiskiem. Na chytry plan z tym środowiskiem wpadł ktoś z agencji. Pomyślał - przecież korporacje markowe mają certyfikat środowiskowy, a nasi nie mają. Nic prostszego, jak wstawić w warunkach zamówienia zapis, że oferent certyfikat mieć musi i po zabawie. Trzeba było się certyfikować, a nie teraz płakać.
Chytry plan, nieważne czy własny, czy ktoś podpowiedział. Przecież takiej rolniczej agencji nikt nie będzie miał prawa zarzucić, że żąda dbałości o środowisko. Chwała jej za to. Żeby tylko ona sama jeszcze dbała. No bo jak zapytaliśmy, czy ma certyfikat dbałości, to w biurze prasowym odpowiedziano - Sprawdzimy. No i tak sprawdzają...