Braknie rąk do pracy?
Na bezrobociu są jeszcze 3 mln Polaków, a ekonomiści już martwią się, że za kilka lat będzie u nas brakowało rąk do pracy. Deficyt może się objawić już przy 15-proc. stopie bezrobocia.
Już teraz, przy tak wysokim bezrobociu, sięgającym 19 proc. brakuje fachowców w niektórych specjalnościach. Za mało mamy np. informatyków, a tych którzy znają się na komputerach wykorzystujemy w niewłaściwy sposób: zamiast zajmować się programowaniem, najmowani są oni do prostych prac jak nadzór nad sieciami komputerowymi w średniej wielkości firmach.
Niedługo brak fachowców, i to niekoniecznie od tych wysokich technologii, ale po prostu pracowników znających się na swoim fachu, może nam dać się solidnie we znaki. Gdy gospodarka zacznie przyspieszać przyda się każda para rąk chętnych do pracy. A z tym może być problem. Mówił o tym premier Marek Belka podczas poniedziałkowego seminarium w Łodzi. - Za kilka lat będziemy mieli do czynienia na rynku pracy z ostrym brakiem rąk do pracy. Bezrobocie rejestrowane może mieć poziom nawet i 10 proc., ale będzie trudno znaleźć ludzi do pracy - prognozował Belka.
Niektórzy ekonomiści uważają, że rynek w Polsce jest jeszcze płytszy i spodziewają się deficytu wolnych rąk do pracy już przy stopie rzędu 15 proc., bo na tyle wyliczają tzw. naturalną stopę bezrobocia. W pośrednikach będzie więc 2 mln bezrobotnych, ale firmy nie znajdą wśród nich osób o poszukiwanych kwalifikacjach.
Problem bierze się stąd, że nasz rynek pracy charakteryzuje się bardzo małą elastycznością. Wciąż pokutuje u nas przekonanie, że jeśli ktoś skończył szkołę zawodową o specjalności obróbka skrawaniem, do końca życia będzie się utrzymywał z wyuczonego fachu. Głęboko tkwi w nas resentyment z czasów PRL, że całe życie zawodowe powinno się spędzić w jednym zakładzie pracy. Gdy firma wypowie umowę, zwolniony pracownik czuje się bezradny i zagubiony na rynku pracy. Oczywiście, zdobycie jakiejkolwiek posady, przy 19-proc. bezrobociu nie jest proste, ale między bajki można włożyć przekonanie, że pracy w ogóle w Polsce nie ma. W ub.r. w Grodzkim Urzędzie Pracy w Krakowie pracodawcy złożyli 14,5 tys. ofert zatrudnienia, a udało im się nająć tylko 3,3 tys. pracowników. Na pozostałe posady nie było po prostu chętnych. Pracownicy tego pośredniaka tłumaczą, że bezrobotni w ogóle nie zawracają sobie głowy ofertami za mniej niż 800 zł miesięcznie, a przecież jak na miejscowe warunki nie jest to aż tak mała kwota, a z pewnością większa niż wynosi zasiłek.
Nie inaczej jest w innych miastach Polski. Przed rokiem warszawski urząd pracy zorganizował program dla bezrobotnych "Czysta Warszawa". Praca, jak sama nazwa wskazuje, mało ambitna, bo chodziło o sprzątanie miasta, ale całkiem nieźle płatna - 1,4 tys. zł na rękę. Organizatorzy spodziewali się, że w programie weźmie udział kilka tysięcy chętnych, a zgłosiło się 260 osób.
Michał Boni, były minister pracy dzieli bezrobotnych na trzy kategorie. Pierwsi wpisują się na listę osób bez zatrudnienia w pośredniaku tylko po to, żeby państwo opłaciło za nich składki na ubezpieczenie zdrowotne. Nie interesują ich oferty dostępne w urzędzie, bo oni pracę mają - oczywiście nielegalną. W drugiej grupie są ci, którzy do pośredniaka trafiają na krótko, chociaż często, bo raz zdobytą pracę szybko tracą. To najbardziej aktywne osoby, które potrafią dostosować się do coraz to innych wymogów rynku.
Trzeci rodzaj bezrobotnych, to osoby słabo wykształcone, mało mobilne, bez konkretnych umiejętności, którzy na bezrobociu są już od lat. Tworzą potężną półtoramilionową armię ludzi wykluczonych z rynku pracy. Wykluczonych, ale jeszcze nie straconych dla państwa. Żeby ich na powrót włączyć w krwioobieg gospodarki, potrzebne są wielkie nakłady na szkolenia, kursy przekwalifikowujące i przyuczające do zawodu. Problem w tym, że takich pieniędzy u nas nie ma. Na aktywne środki aktywizowania bezrobotnych wydajemy zaledwie około 0,2 proc. PKB, podczas gdy Duńczycy przeznaczają na ten cel 1,6 proc., Hiszpanie i Irlandczycy po - 0,8 proc. PKB. W ujęciu liczbowym wygląda to zupełnie mizernie. W 2002 r. z Funduszu Pracy na rozmaite programy aktywizujące poszło zaledwie 539 mln zł, rok później i więcej, bo 1,3 mld zł, tyle samo pieniędzy było w 2004 r. Nieco lepiej ma być w tym roku, gdyż na potrzeby aktywnych form zwalczania bezrobocia pójdzie 2,7 mld zł, w tym: na szkolenia - 310 mln zł, prace interwencyjne - 400 mln zł, roboty publiczne - 375 mln zł, programy dla bezrobotnych w wieku do 25 roku życia - 610 mln zł, na aktywizowanie młodocianych - 180 mln zł i na koszty tworzenia stanowisk pracy - 150 mln zł.
Przy tak niskich nakładach nie ma szans na ponowne włączenie do rynku prac setek tysięcy bezrobotnych. Szacuje się, że ze względu na tzw. niedopasowanie strukturalne, czyli brak kwalifikacji, małą mobilność, bez pracy będzie stale ok. 700 tys. osób, co przy obecnym stanie zatrudnienia daje ok. 12 proc. aktywnej zawodowo populacji.