Branża nie dopłaci do zielonej energii

Spółki dystrybucyjne bały się, że zapłacą za zieloną energię więcej, niż będą mogły odzyskać od odbiorców. Ale regulator zostawił im furtkę.

Spółki dystrybucyjne bały się, że zapłacą za zieloną energię więcej, niż będą mogły odzyskać od odbiorców. Ale regulator zostawił im furtkę.

Urząd Regulacji Energetyki (URE) postanowił podtrzymać pierwotne założenia do przyszłorocznych taryf spółek dystrybucyjnych w zakresie kosztów zakupu zielonej energii. Dystrybutorzy domagali się podwyższenia wyznaczonej przez regulatora kwoty (niespełna 156 zł za MWh), bo ich zdaniem tzw. świadectwa pochodzenia energii (z ekologicznego źródła), czyli rodzaj certyfikatów dokumentujących realizację obowiązku zakupu zielonego prądu, mogą okazać się znacznie droższe.

Jak zwykle złe prawo

Przypomnijmy, że świadectwa pochodzenia wprowadziła ubiegłoroczna nowelizacja prawa energetycznego. Sprzedawcy energii objęci obowiązkiem zakupu eko prądu od początku krytykowali wyznaczenie w ustawie konkretnej wysokości tzw. opłaty zastępczej, czyli "kary" za niezrealizowanie obowiązkowych "zielonych zakupów". Za ten rok wynosi ona aż 240 zł za MWh.

Reklama

Każda spółka, której dotyczy obowiązek, musi wylegitymować się świadectwami pochodzenia dla energii stanowiącej 3,1 proc. jej całkowitego wolumenu rocznej sprzedaży. Rozliczenie nastąpi z końcem marca następnego roku. Kto kupi za mało, zapłaci dodatkowe 240 zł za każdą brakującą MWh.

- Każdy posiadacz świadectw pochodzenia, jeśli nie ma problemu z płynnością, będzie trzymał je do końca marca. Jeśli okaże się, że na rynku jest niedobór, ceny świadectw mogą zbliżyć się do poziomu opłaty zastępczej, czyli 240 zł za MWh - mówi Grzegorz Górski, prezes Electrabela Polska.

Jego zdaniem, przyjęcie przez URE taryfowej ceny świadectw pochodzenia na poziomie 156 zł to próba uniknięcia oczywistych konsekwencji ustawowego rozwiązania, o którym od początku było wiadomo, że jest złe.

Nie ma strachu

URE uważa, że łączny koszt zakupu zielonej energii na poziomie prawie 360 zł (240 zł za świadectwo pochodzenia + średnia cena energii z konwencjonalnych źródeł, czyli około 118 zł) to poziom horrendalny i zdecydowanie zbyt duże obciążenie dla odbiorców.

- Nowe inwestycje w źródła odnawialne wymagają łącznej ceny na poziomie najwyżej 260 zł za MWh, co oznacza, że nasze 274 zł (156 zł + 118 zł) doskonale się broni. Gdyby na rynku był deficyt, ceny świadectw rzeczywiście mogłyby się zbliżyć do 240 zł, ale na razie zanosi się raczej na nadwyżkę.

Na podstawie liczby świadectw zarejestrowanych w I półroczu prognozujemy, że udział zielonej energii może wynieść nawet 4,2 proc. - twierdzi Tomasz Kowalak, dyrektor departamentu taryf w URE.

Spółki dystrybucyjne jeszcze niedawno obawiały się, że w wyniku polityki regulatora będą musiały pokryć wyższe koszty zakupu eko prądu z własnych zysków. Ale już się nie boją.

- Regulator zapewnił, że jeśli świadectwa rzeczywiście będą droższe, każda spółka będzie mogła wystąpić o korektę taryfy. To rozwiązuje problem - wyjaśnia Dariusz Lubera, prezes Polskiego Towarzystwa Przesyłu i Rozdziału Energii Elektrycznej.

Tomasz Kowalak zastrzega jednak, że to nie oznacza, iż regulator będzie akceptował dystrybutorom dowolnie wysokie koszty.

Agnieszka Berger

Puls Biznesu
Dowiedz się więcej na temat: zielony | zielona energia | URE | branża
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »