Czy Trump będzie chciał zniszczyć Unię Europejską? Dwa scenariusze
Druga kadencja Donalda Trumpa jako prezydenta USA może być wstrząsem dla Unii Europejskiej. Najgorszy scenariusz jest taki, że Unia może tego wstrząsu nie przetrwać. Najlepszy - że uświadomi on Europie, iż tylko umocnienie europejskiego państwa i uczynienie z niego silnego podmiotu w geopolitycznej grze może ocalić niewielkie w skali świata kraje i zagwarantować im rzeczywistą suwerenność.
Obronność, handel, cyberprzestrzeń i regulacje, w tym sektora finansowego - to obszary, w których za prezydentury Donalda Trumpa może załamać się transatlantyckie porozumienie, a nawet współpraca. Nie wiemy oczywiście, czy pogróżki elekta zamienią się w polityczną rzeczywistość, kiedy obejmie on urząd, tak czy inaczej od tego, czy Unia będzie umiała znaleźć w każdym z tych obszarów wspólną i spójną odpowiedź, będzie zależała przyszłość nas wszystkich. To będzie trudne, ale jeśli europejskie państwa dadzą się rozegrać globalnym mocarstwom, przyszłość ta może być ponura.
Przypomnijmy, że choć to Chiny były wrogiem nr 1 USA za pierwszej kadencji Donalda Trumpa, Unia była dla niego solą w oku. Wspierał brexit. Nałożył na niektóre europejskie towary cła, na co zresztą Unia odpowiedziała retorsjami. Wsparł inicjatywę tzw. Trójmorza wymyśloną przez rząd PiS po to, by podjąć próbę odseparowania państw Nowej Europy od Starej. Inicjatywa ta została pogrzebana wraz z przegraną Trumpa w wyborach w 2020 roku. O ile nie można powiedzieć, żeby demontaż Unii był strategicznym celem polityki zagranicznej USA, na pewno był jednym z jej starań. Czy USA Trumpa 2.0 będą dążyć do rozpadu Unii? Wiele wskazuje na to, że będą się o to bardzo starać.
Jest teraz najważniejsza, bo Rosja zdobywa przewagę w wojnie z Ukrainą, a sama deklarowała już, że ma apetyt na więcej. Sojusz Północnoatlantycki i udział w nim USA wraz z siłą nuklearnego odstraszania był do tej pory traktowany jak gwarancja, że Rosja nie zaatakuje żadnego z państw w Europie należących do Paktu. Tymczasem objęcie władzy przez Donalda Trumpa stawia pod znakiem zapytania nie tylko artykuł 5. NATO, ale samą istotę sojuszu.
Nie chodzi tu bynajmniej o retorykę Trumpa "będziemy was bronić, jeśli zapłacicie". Takie stanowisko - wbrew pozorom - jest dla Europy korzystne, bo sprzyja mobilizacji do działania. Korzystanie z "dywidendy pokoju" się skończyło i europejskie państwa muszą z tego wyciągnąć wnioski. Europa potrzebuje sił zbrojnych zdolnych do odparcia każdej zewnętrznej agresji, łącznie z potencjałem nuklearnego odstraszania. Agresja Rosji na Ukrainę spowodowała, że wydatki na obronność mają poparcie społeczeństw w całej Unii, choć nie takie samo w każdym kraju.
Na zachęcaniu państw NATO do zwiększenia nakładów obronnych - niestety - aktywność Donalda Trumpa się nie kończy. Bo oto ostatnio oświadczył, że Kanada (członek NATO) powinna być 51. stanem USA. Mówił też, że chciałby zająć Grenlandię ze względu na "strategiczne bezpieczeństwo" USA i nie wykluczył użycia siły. Grenlandia - jak wiadomo - należy do Danii, także członka NATO. Pakt nie przewiduje sytuacji, gdy jeden z jego członków rozpoczyna agresję przeciwko drugiemu. Wypowiedzi Trumpa podważają sens istnienia NATO, czy też - żeby użyć słów znanego transatlantyckiego stratega - czynią z niego "wyimaginowany" sojusz. Na taki stan rzeczy Unia musi znaleźć odpowiedź.
W handlu Unia ma swoje atuty. Miała w 2023 roku nadwyżkę w obrotach handlowych z USA w wysokości 156,7 mld euro, a eksport do USA stanowi 19,7 proc. całego unijnego eksportu. Donald Trump mówił, że chce deficyt handlowy z Unią obniżyć przez to, żeby Europa importowała więcej amerykańskiego gazu i ropy. Równocześnie groził nałożeniem ceł na import z Unii w wysokości (ostatnio) 20 proc.
Wspólny rynek to ponad pół miliarda relatywnie zamożnych konsumentów. Dzięki temu Unia jest w stanie narzucać światu standardy produktów, żywności, świadczenia usług i ochrony konsumentów. Po bliższym przyjrzeniu się Kevin Lefebvre i Pauline Wibaux z ośrodka badawczego CEPII policzyli, że USA sprowadzają z Unii 32 strategicznie ważne produkty, podczas gdy Unia z USA - zaledwie osiem. Co więcej, wskazanie przez Donalda Trumpa na ropę i gaz LNG jest gruncie rzeczy Europie na rękę.
Otwartość handlowa Unii staje się jednak problemem wobec amerykańskich zapowiedzi podwyżek ceł. To może być zupełnie inny świat. Unia będzie musiała negocjować nowe stawki, prawdopodobnie także odpowiedzieć retorsjami, jak za poprzedniej kadencji. Musi koniecznie szukać partnerów i dostaw zwłaszcza strategicznych produktów w innych częściach świata. W tej sytuacji sprzeciw Polski wobec umowy z krajami Mercosur jest do ponownego przemyślenia.
Sytuację handlową i gospodarczą Unii mogą poprawić zapowiedziane przez Donalda Trumpa 60-procentowe cła na towary z Chin. Chińscy producenci wypychani z Ameryki będą musieli szukać nowych rynków zbytu, a europejski jest dla nich bardzo atrakcyjny. Zmiana kierunków wymiany handlowej nie będzie dla producentów z Unii wielkim wyzwaniem, ale prawdziwym wyzwaniem będzie uzgodnienie warunków handlu w gronie 27 państw.
Pewne jest natomiast, że amerykański protekcjonizm, ograniczenia w handlu spowolnią wzrost gospodarczy na świecie. Piszą o tym stratedzy największych, także amerykańskich banków, mówiła o tym prezes Europejskiego Banku Centralnego Christine Lagarde. Analitycy BNP Paribas policzyli, że największe straty z powodu amerykańskich ceł poniosłyby Irlandia, Belgia, Słowacja, Holandia i Niemcy, Polska natomiast jest mniej eksponowana na amerykańską gospodarkę.
Niewykluczone jednak, że z powodu protekcjonizmu Unia będzie musiała się liczyć z przedłużającą się stagnacją. Będzie ona wyzwaniem dla polityki wewnętrznej wielu państw. Dla Polski też - i to być może już w tym roku.
O tym, że rurociągi Gazpromu przypominają kierunki natarcia wojsk Układu Warszawskiego z czasów zimnej wojny pisał dobre 10 lat przed aneksją Krymu Andrzej Kublik w "Gazecie Wyborczej". Rosja wykorzystała je do konsekwentnego uzależniania energetycznego Europy. Sieci, które zarzuciły na nasz kontynent amerykańskie giganty technologiczne, trudno narysować na mapie. Ale są i uzależnienie każdego z nas od wyszukiwarki, dostawcy poczty, narzędzi do pracy, usług chmurowych czy komunikatorów jest porównywalne z uzależnieniem od dostaw energii. Pomijając już fakt, że amerykańscy giganci technologiczni mają obowiązek przekazywać dane o użytkownikach tamtejszym służbom na ich żądanie.
Unia, choć konsekwentnie wprowadza regulacje przestrzeni cyfrowej, z tym wyzwaniem nie potrafi się jak na razie zmierzyć. Nawet ostatnie, bezprecedensowe ingerencje prawej ręki Trumpa, Elona Muska, w politykę wewnętrzną europejskich państw budzą co najwyżej oburzenie, a równocześnie wątpliwość, czy jakakolwiek reakcja poza samym zrzędzeniem byłaby zgodna z prawem. Przypomnijmy, Elon Musk na platformie X wzywał do ustąpienia rząd Wielkiej Brytanii i poparł skrajnie prawicową AfD w Niemczech przed nadchodzącymi wyborami. Jest prawdopodobne, że administracja Trumpa, podobnie jak Rosja, będzie chciała wpływać na procesy demokratyczne w Europie. W Polsce - też.
Trudno wyobrazić sobie, że Unia zabroni swoim obywatelom korzystania z dostarczanych przez amerykańskich gigantów mediów społecznościowych, ale wiadomo, jak media te są wykorzystywane, by niszczyć integralność europejskich społeczeństw. Coś trzeba wymyślić, gdyż siła rażenia amerykańskich gigantów technologicznych jest olbrzymia. I nie jest to siła stricte biznesowa. Stała się cyberbronią.
Tymczasem sojusz właścicieli firm technologicznych z Donaldem Trumpem się zacieśnia. Mark Zuckerberg, prezes Meta, właściciel największych platform społecznościowych na świecie Facebooka i Instagrama, ogłosił w zeszłym tygodniu zmiany w polityce i praktykach moderacji treści polegające na odejściu do fact-checkingu, uzasadniając to zmieniającą się sytuacją polityczną i społeczną oraz chęcią "zapewnienia wolności słowa". To nic innego jak wypowiedzenie UE miękkiej wojny w cybeprzestrzeni i jawna deklaracja nierespektowania europejskiego prawa.
- Będziemy współpracować z prezydentem Trumpem, aby przeciwstawić się rządom na całym świecie, które atakują amerykańskie firmy i naciskają na większą cenzurę - mówił Mark Zuckerberg.
Fakt, że Unia wykorzystując swoją pozycję wielkiego rynku, narzuca światu regulacje i standardy, jest dla USA dotkliwy. Polityka Donalda Trumpa będzie starała się na Unii wymusić odstępstwo od regulacji nie tylko w zakresie cyberprzestrzeni, ale także Zielonego Ładu i sektora finansowego.
Trump wielokrotnie deklarował, że będzie wspierał przemysł wydobywczy paliw kopalnych i starał się powstrzymać "zieloną" transformację. Już za pierwszej kadencji zapowiadał wycofanie się USA z Porozumienia Paryskiego z 2015 roku, które przewiduje osiągnięcie przez sygnatariuszy zerowych emisji netto do 2050 roku. Na politykę Unii nie może mieć to bezpośredniego wpływu. Ale...
USA mogą stać się globalnym propagatorem "populizmu klimatycznego" - jak to zjawisko określili Edoardo Campanella z Harvard Kennedy School i Robert Lawrence z Peterson Institute for International Economics. Uważają oni, że polityki klimatyczne są idealnym celem dla retoryki populistycznej i dają mnóstwo pożywki dla teorii spiskowych. Zdaniem badaczy, jeśli główne partie zignorują przegranych zielonej transformacji, populizm klimatyczny może nawet wstrząsnąć zachodnimi demokracjami. To nowa groźna ideologia lansowana na skrajnej prawicy i rozpowszechniana przez media społecznościowe w środowiskach mających wątpliwości co do nauki w ogóle i niechętnych współpracy międzynarodowej.
Szerzenie tej ideologii, sianie wątpliwości przez amerykańską machinę propagandową może sprzyjać destabilizacji europejskich społeczeństw. Dlatego Unia musi przemyśleć jeszcze raz koszty zielonej transformacji, podział tych kosztów i politykę innowacji w tym zakresie. Tym bardziej, że długoterminowe uzależnienie od paliw kopalnych z USA nie jest dobrym rozwiązaniem zastępującym uzależnienie energetyczne od Rosji.
Tymczasem na początku stycznia sześć największych banków w USA wycofało się z Net-Zero Banking Alliance, czyli sojuszu na rzecz ochrony klimatu zawiązanego przez sektor finansowy pod patronatem ONZ. Udział w sojuszu oznaczał zobowiązanie do sprzyjania realizacji postanowień Porozumienia Paryskiego. To pierwszy sygnał, że "populizm klimatyczny" może znaleźć sojusznika w sektorze finansowym.
Amerykański sektor finansowy może stać się dla całej reszty świata prawdziwym wyzwaniem. Bo przez ostatnie dwa lata w USA bank centralny przymierzał się do wprowadzenia regulacji zwanych Bazylea IV, które obowiązują już m.in. w Unii, i tego nie zrobił. O co w nich chodzi? W dwóch słowach o to, żeby banki podejmujące większe ryzyko musiały mieć odpowiednio wyższe kapitały. Nieprzestrzeganie zasad Bazylei IV poprawia oczywiście rynkową konkurencyjność konkretnej instytucji, ale zwiększa jej ryzyko.
Ryzyko to poznały europejskie instytucje silnie powiązane z bankami amerykańskimi w latach 2007-2008, gdy wielki globalny kryzys finansowy wybuchł za Oceanem, po czym przetransferowany został do Europy. Za poprzedniej kadencji Donald Trump wymusił w USA deregulacje sektora finansowego, które były powodem upadku m.in. Silicon Valley Bank w 2023 roku. Ponowna prezydentura Donalda Trumpa powoduje, że Unia będzie musiała pomyśleć zarówno o konkurencyjności, jak i o bezpieczeństwie swojego sektora finansowego.
Jacek Ramotowski