Ekonomia szczęścia
Oscar Wilde napisał kiedyś, że "istnieje tylko jedna grupa ludzi, którzy myślą o pieniądzach więcej niż bogaci, a mianowicie biedni".
Jeśli to prawda, to obecne nieszczęście w postaci pandemii i wynikającej z niej recesji może skłaniać do refleksji nad tym, czym jest szczęście i czy można je osiągnąć za sprawą wzrostu gospodarczego.
Ludzkość zadaje sobie takie pytanie od zarania dziejów, jednak wciąż bez definitywnej odpowiedzi. Rozbieżność poglądów na ten temat jest olbrzymia, choć może to i lepiej, bo każda jednostka może dążyć do szczęścia o na swój własny sposób, do czego - według autorów Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych - ma nienaruszalne prawo.
Dla beznamiętnych ekonomistów pytanie jest banalne - cóż może generować szczęście, jeśli nie pieniądze? Choć pewnie nikt nie skacze z radości na widok rosnącego PKB, to jego wzrost jest skorelowany z lepszym zdrowiem i dłuższym życiem oraz przekłada się na wyższe dochody. A wyższe dochody to lepszy standard życia. Badania pokazują, że ludzie bogatsi wewnątrz danego kraju przyznają się do odczuwania większego szczęścia. Myliłby się jednak ten, kto uważa, że zagadka szczęścia została rozwiązana.
Właściwie to dopiero tutaj zaczyna się robić ciekawie. Profesor Richard Easterlin w swoim słynnym artykule z 1974 r. pokazał, że mieszkańcy bogatszych krajów nie są szczęśliwsi od obywateli krajów mniej zamożnych.
Co więcej, nawet wewnątrz danego kraju przeciętny poziom raportowanego szczęścia nie zwiększa się systematycznie wraz z upływem czasu i wzrostem gospodarczym. Innymi słowy, ludzie bogatsi są szczęśliwsi od biedniejszych w danym momencie, ale wzrost dochodów w czasie nie prowadzi do zwiększenia poczucia szczęścia. Zjawisko to zostało nazwane paradoksem Easterlina.
Późniejsze badania nad tym zagadnieniem, prowadzone przez noblistów Daniela Kahnemana oraz Angusa Deatona pokazały, że pieniądze, owszem, mają znaczenie, ale tylko do pewnego poziomu. Wzrost dochodów przekłada się na większe szczęście pośród Amerykanów, ale tylko do zarobków w wysokości 75 tys. dolarów rocznie.
Na tej podstawie niektórzy badacze i publicyści negują politykę gospodarczą ukierunkowaną na wzrost gospodarczy. Argumentują, że skoro wzrost dochodów nie przekłada się na większe szczęście, to powinniśmy skupić się na innych problemach, takich jak nierówności dochodowe albo środowisko naturalne.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Takie podejście miesza jednak ze sobą różne ujęcia dobrobytu. Ekonomiści na ogół rozumieją dobrobyt jako użyteczność czerpaną z konsumpcji dóbr i usług. Jednak ze względu na niemożliwość zmierzenia użyteczności zakłada się, że poziom dobrobytu może zostać przybliżony poprzez PKB na osobę, gdyż pokazuje (średnią) zdolność do konsumpcji dóbr i usług w danym kraju.
Część ekonomistów uważa to za zbyt wąską definicję, więc poszerzają dobrobyt o wymiary pozadochodowe, np. poziom zdrowia czy edukacji. Inni badacze idą jeszcze dalej interpretując dobrobyt jako szczęście. Metodą pomiaru tak rozumianego dobrobytu są badania ankietowe, w których ludzie wypełniają odpowiednie kwestionariusze. Badacze pytają na przykład o dobrostan emocjonalny, tj. uczucia i emocje odczuwane w dniu poprzedzającym badanie.
Oczywiście ważne jest to, co ludzie mają do powiedzenia o swoich odczuciach, ale powinniśmy mieć świadomość potencjalnych problemów badań ankietowych, takich jak interpretacja odpowiedzi udzielanych przez obywateli krajów o odmiennej kulturze czy zdolność ludzi do adaptacji do złych warunków.
Ale wróćmy do Kahnemana i Deatona. W swoim badaniu pokazali jedynie, że dobrostan emocjonalny nie poprawia się po osiągnięciu pewnego poziomu dochodów. Ale jednocześnie pokazali - o czym już tak często się nie mówi - że satysfakcja z życia rośnie cały czas wraz ze wzrostem dochodów.
Co jest ważniejsze? Oddajmy głos samemu Deatonowi. W "Wielkiej ucieczce" pisze tak: "poczucie szczęścia nie jest dobrym wyznacznikiem ogólnego dobrobytu (...); ocena jakości życia mówi nam o ogólnym dobrobycie zacznie więcej".
A ludzie zarabiający więcej wyżej oceniają jakość swojego życia, nawet jeśli nie czują się bardziej szczęśliwi. Oczywiście nie jest to prosta zależność (mieszkańcy krajów byłego Związku Radzieckiego i Europy Wschodniej względnie nisko oceniają swoje życie, zaś ludzie mieszkający w Ameryce Łacińskiej oceniają je relatywnie wysoko, biorąc pod uwagę poziom dochodów), jednak generalnie "jeśli tylko ma się dostęp do porównywalnych danych, wzrost ekonomiczny w poszczególnych krajach poprawia ocenę jakości życia dokładnie tak, jak można by tego oczekiwać, porównując różnice w ocenie jakości życia między krajami biednymi a bogatymi".
Trzeba tylko pamiętać, że dotyczy to procentowego wzrostu dochodów. O ile bowiem bezwzględny wzrost dochodów w dolarach czy złotych przekłada się w przypadku osoby zamożnej w mniejszym stopniu na ocenę jakości życia niż w przypadku osoby biednej, to jednak taki sam procentowy wzrost dochodów powoduje podobny wzrost satysfakcji z życia. To właśnie błędne skupienie się na bezwzględnych wartościach doprowadziło do sformułowania paradoksu Easterlina.
Bogactwo automatycznie nie generuje szczęścia. Właściwie powinniśmy się cieszyć, że tak jest, bo bieda nie jest równoznaczna z brakiem szczęścia. Ale to nie oznacza, że nie warto starać się o wyższy poziom życia. Ważne jest, że ludzie potrafią adaptować się do każdej sytuacji i potrafią cieszyć się życiem. Nawet jeśli zarabiają niewiele. Można przyzwyczaić się do np. do chodzenia wszędzie pieszo, ale nie zmienia to faktu, że posiadanie roweru poprawi sytuację danej osoby; pokazują to badania ubiegłorocznych noblistów z ekonomii. Być może po kupnie roweru poziom szczęścia i tak powróci, po krótkotrwałym wzroście, do status quo, ale nowa-stara równowaga psychologiczna ukształtuje się wyżej. Subiektywne zadowolenie z życia będzie podobne, ale przemieszczanie się będzie zajmować mniej czasu.
Czy zatem wzrost dochodów prowadzi do szczęścia? Wszystko zależy od definicji. Badania pokazują, że wzrost dochodów ma ograniczony wpływ na subiektywny, emocjonalny dobrostan, zgodnie z obserwowaną, hedonistyczną adaptacją (powracaniem do wyjściowego poziomu szczęścia). Jednak wpływa na ocenę jakości życia oraz na poziom obiektywnych możliwości życiowych.
Wydaje się zatem, że lepiej cały czas zabiegać o szybkie tempo wzrostu gospodarczego niż np. zajmować się wyłącznie nierównościami dochodowymi. Po recesji pandemicznej to zadanie stanie się pilniejsze niż kiedykolwiek.
Arkadiusz Sieroń
Doktor nauk ekonomicznych, pracuje na Uniwersytecie Wrocławskim. Członek zarządu Instytutu Edukacji Ekonomicznej im. Ludwiga von Misesa