Handel po brexicie: Trudny start niełatwych negocjacji
W poniedziałek rozpoczynają się negocjacje umowy handlowej między Unią Europejską a Wielką Brytanią, która ma nadać kształt relacjom handlowym po brexicie. Czasu na zawarcie porozumienia jest mało, a stanowiska stron są rozbieżne. To zwiastuje problemy i oznacza reaktywację widma twardego brexitu.
Negocjacje umowy handlowej między Wielką Brytanią a Unią Europejską startują 2 marca. Następnie odbędzie się dziesięć rund spotkań negocjacyjnych, co trzy tygodnie każda.
Rozmowy mają zakończyć się zawarciem nowej umowy do połowy października tego roku. A przynajmniej taki jest zamiar. Będą prowadzone na zmianę w Londynie i Brukseli, a w piątek po zakończeniu każdego tygodnia negocjacyjnego w stolicy Wielkiej Brytanii ma się odbywać konferencja prasowa podsumowująca stan ustaleń.
- Główna oś sporu między Wielką Brytanią a Unią Europejską dotyczy dalszego częściowego stosowania wobec UK przepisów prawa unijnego, co wiązałoby się z uzależnieniem Zjednoczonego Królestwa od decyzji podejmowanych w Brukseli. Znaczące rozbieżności w kształtowaniu się wizji przyszłych stosunków koncentrują się m.in. na płaszczyznach: stosowania procedur celnych i taryfowych w obrocie handlowym z krajami członkowskimi, podporządkowania UK pod orzecznictwo Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, świadczenia usług finansowych przez brytyjskie firmy prawnicze i konsultingowe na terenie UE, procedury egzekwowania nakazu aresztowań, dostępu do wód i polityki rybołówstwa - mówi Interii Łukasz Grabowski, dyrektor rynków europejskich w Polskiej Agencji Inwestycji i Handlu.
Na jakich stanowiskach stoją strony? Z opublikowanych w poniedziałek celów negocjacyjnych wynika, że Unia Europejska chce umowy, która utrzyma handel bez taryf i kontyngentów na wszystkie towary. Bruksela stawia jednak warunki. Porozumienie w takim kształcie jest możliwe, ale Wielka Brytania musi utrzymywać unijne standardy praw pracowniczych, ochrony środowiska, polityki śmieciowej czy subsydiowania firm przez państwo.
Właściwie oznaczałoby to zachowanie status quo. I jest trudne do wyobrażenia, biorąc pod uwagę dotychczasowe ruchy rządu Borisa Johnsona w rzeczywistości po brexicie. Na przykład propozycję nowego systemu przyjmowania migrantów zarobkowych, który zakłada całkowite zrównanie sytuacji pracowników z Unii Europejskiej i obywateli "reszty świata" w staraniach o podjęcie zatrudnienia na Wyspach.
To trudne do wyobrażenia także, a może przede wszystkim, dlatego, że Londyn nie pali się do formalnego podporządkowywania się unijnym standardom. Jeszcze w przemówieniu z 3 lutego Boris Johnson przekonywał, że nie ma potrzeby, aby umowa handlowa obejmowała akceptację przez Wielką Brytanię przepisów unijnych dotyczących konkurencji, pomocy publicznej czy środowiska naturalnego. Jak dalej wskazywał, w niektórych obszarach brytyjskie standardy są wyższe niż w niektórych państwach członkowskich UE i nie ma to żadnego związku z przestrzeganiem unijnych regulacji.
Nie powinno więc dziwić, że w opublikowanym w czwartek oficjalnym stanowisku negocjacyjnym Londynu znalazło się stwierdzenie, że Zjednoczone Królestwo "nie będzie negocjować żadnych ustaleń, w których Wielka Brytania nie sprawuje żadnej kontroli nad swoim własnym prawem i życiem politycznym".
Brytyjczycy chcą kanadyjskiego modelu relacji handlowych z Unią Europejską, czyli takiego jak w kompleksowej umowie gospodarczo-handlowej (CETA) między UE a Kanadą. Zakłada ona zniesienie albo złagodzenie większości barier celnych we wzajemnej wymianie handlowej, tyle że bez konieczności dostosowania się producentów do standardów unijnych. Podobny model działa w przypadku Japonii i Korei Południowej.
Unia Europejska nie jest skora do wejścia w taki model współpracy. Rynek handlowy obejmujący Zjednoczone Królestwo i kraje unijne to 450 mln ludzi, a więc jest o co i o kogo walczyć. Francuzi obawiają się, że jeżeli normy unijne, na przykład o zakazie chlorowania kurczaka czy stosowania hormonów wzrostu u bydła, nie będą stosowane do brytyjskich producentów, to będą oni w stanie wyprzeć swoich kontynentalnych rywali z rynku. Podobnie jest w przypadku innych branż.
- Unia obawia się, że poprzez niedorównywanie standardom unijnym w zakresie prawa pracy, spaw socjalnych, czy zamówień publicznych firmy brytyjskie będą bardziej konkurencyjne niż unijne. Tutaj pada nawet takie sfomułowanie jak dumping regulacyjny, czyli przewaga nad konkurentami z uwagi na mniej restrykcyjne normy. Regulacje unijne są bardziej restrykcyjne w tych obszarach niż brytyjskie. Dla Brytyjczyków byłoby to więc równanie standardów w górę - podkreśla w rozmowie z Interią dr Łukasz Ambroziak, analityk Polskiego Instytutu Ekonomicznego i Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej.
Unijny negocjator ds. brexitu Michel Barnier podkreśla, że Wielka Brytania musi zaakceptować dostosowywanie się do przepisów UE w miarę ich rozwoju, aby zapewnić uczciwą konkurencję z krajami unijnymi. - Wielka Brytania twierdzi, że chce Kanady. Problem polega na tym, że Wielka Brytania to nie Kanada - mówił w środę w Parlamencie Europejskim Barnier i dodawał, że wynika to z bliskości Wielkiej Brytanii z UE i znacznie większych obrotów handlowych Zjednoczonego Królestwa z UE niż Unii z Kanadą. - Geografia nie jest powodem do osłabienia demokracji - odbił piłeczkę w swoim oświadczeniu Michael Gove, brytyjski minister odpowiedzialny za kwestie związane z brexitem.
W swoim stanowisku negocjacyjnym Wielka Brytania wskazuje również, że w kraju nie będzie jurysdykcji Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Londyn chce także oddzielnego porozumienia w sprawie połowów, aby podkreśli fakt, że "Wielka Brytania będzie niepodległym państwem nadbrzeżnym pod koniec 2020 roku".
Umowa powinna zostać przyjęta do końca tego roku. Wtedy mija bowiem okres przejściowy, który rozpoczął się 1 lutego wraz z oficjalnym wystąpieniem Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, a podczas którego relacje handlowe pozostają na niezmienionych zasadach. Boris Johnson zapowiadał już, że okres ten nie zostanie wydłużony. Co więcej, w brytyjskim stanowisku negocjacyjnym pojawiła się deklaracja, że jeżeli w ciągu najbliższych czterech miesięcy, a więc do czerwca, nie zostanie uzgodniony ogólny zarys umowy, którą będzie można szybko sfinalizować do końca września, to negocjacje zostaną zerwane.
To stawianie sprawy na ostrzu noża, bo niezakończenie negocjacji w okresie przejściowym, oznaczałoby, że od 1 stycznia 2021 roku wymiana handlowa odbywać się będzie na zasadach ogólnych Światowej Organizacji Handlu. Wiąże się to z tym, że do importu i eksportu między krajami unijnymi a Wielką Brytanią stosowane byłyby reguły dotyczące krajów trzecich, z którymi Unia nie zawarła umów handlowych.
- Można powiedzieć, że to twardy brexit, czyli powrót stawek celnych. Bo wizja twardego brexitu nie zniknęła. Premier Wielkiej Brytanii wyklucza przedłużenie okresu przejściowego, jeżeli umowa nie zostanie wynegocjowana w ciągu kilku miesięcy, co moim zdaniem jest nierealne, biorąc pod uwagę fundamentalne różnice w stanowiskach. Mamy też doświadczenie z negocjowania umowy o wystąpieniu Wielkiej Brytanii z UE, która regulowała samo wyjście z Unii, a nie relacje po wyjściu, a ile lat się z tym borykaliśmy - wskazuje dr Łukasz Ambroziak. I podkreśla, że wizja twardego brexitu - chociaż ostatnio mniej się o niej mówiło - nadal istnieje.
Gdyby faktycznie doszło do twardego brexitu, to oznaczałoby powrót ceł. A te w przywozie z Wielkiej Brytanii do Unii Europejskie byłyby wysokie, bo Bruksela chroni swój rynek przed importem, zwłaszcza w przypadku produktów rolno-spożywczych. - Wielka Brytania jest importerem netto żywności, co oznacza, że więcej importuje niż eksportuje. Byłoby to więc duże utrudnienie w handlu dla tego kraju - wskazuje dr Ambroziak.
I tłumaczy, że jeśli spojrzeć z drugiej strony - na opublikowaną rok temu taryfę celną Wielkiej Brytanii, to stawki celne obowiązują w niej na około 5 proc. linii taryfowej. - Oznacza to, że taryfa brytyjska jest bardziej liberalna niż unijna, bo w taryfie UE stawki celne przewidziano na o wiele więcej produktów - mówi analityk.
W taryfie brytyjskiej ujęto przede wszystkim produkty rolno-spożywcze. To istotne z punktu widzenia Polski, bo chociaż cło na te produkty byłoby niższe w przywozie do Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej niż na odwrót, to i tak firmy z nad Wisły mogłyby ucierpieć.
- Jedna piąta polskiego eksportu na Wyspy to eksport artykułów rolno-spożywczych i mamy wysoką nadwyżkę w handlu tymi produktami z Wielką Brytanią. Wprowadzenie stawek celnych obniżyłoby konkurencyjność polskich firm, które eksportują na Wyspy, zwłaszcza mięso, przetwory mięsne i drobiowe. Przez to zmniejszy się eksport na ten rynek i może ucierpieć branża mięsna, w szczególności drobiarska - wyjaśnia dr Łukasz Ambroziak.
Dominika Pietrzyk