Jak weszliśmy w erę dopłat do obligacji i lokat
Zerowe stopy procentowe i globalny zalew dodrukowanego pieniądza powodują, że taniego kapitału jest tak dużo, że... nie wiadomo, co z nim robić. Inwestorzy godzą się na dopłacanie do obligacji rządowych, byle je tylko mieć. A klientów banków, na początek tych najzamożniejszych, straszy perspektywa dopłat do lokat, aby tylko ktoś chciał je przyjąć.
Jak to możliwe, aby ktoś chciał zainkasować opłatę za to, że powierzam mu swoje pieniądze na jakiś czas i nie dość, że nic na tym nie zarobię, to jeszcze dołożę do interesu? Otóż, nie jest to żadne finansowe science fiction, ale niestety tzw. real, do którego świat finansów wkroczył po kryzysie finansowym w 2008 roku, pociągając za sobą nie tylko rzesze inwestorów instytucjonalnych, ale także prywatnych posiadaczy kapitału, szczególnie tych najbogatszych.
To proces, którzy wywraca do góry nogami dotychczasowe wyobrażenia i przyzwyczajenia jeśli chodzi o lokowanie kapitału. Warto zrozumieć jego naturę, ponieważ Polska wcale nie jest samotną wyspą, a tym bardziej "zieloną". To co dzieje się w światowej ekonomii, wcześniej czy później, dociera także do nas, wpływając na działanie tysięcy firm i milionów ludzi. Aby odpowiedzieć na początkowe pytanie, warto wyjść od doświadczeń inwestowania z dekad przed 2008 r.
Do tamtej pory w uproszczeniu było tak: gdy firma miała nadwyżkę gotówki, bo wypracowała zysk albo sprzedała część majątku, to aby jej nie trzymać w szafie pancernej w gabinecie prezesa, myślała jak ją ulokować w bezpiecznym miejscu, i oczywiście jeszcze na tym zarobić. Wybierała np. obligacje rządowe lub depozyty bankowe i umawiała się z państwem lub bankiem, ile każe sobie zapłacić za rozstanie z kapitałem, czyli umowny procent. Pieniądze wypływały z firmy na z góry umówiony czas i wracały powiększone o odsetki, które mogły być też wypłacane okresowo. Taką samą drogą szedł prywatny posiadacz oszczędności, który nie chcąc trzymać pieniędzy w materacu, także szukał pewnego miejsca, gdzie można by je ulokować i zarobić procent (oczywiście najlepiej ponad inflację, czyli realnie).
Ale już sam fakt ochrony kapitału miał znaczenie, czyli utrzymanie jego faktycznej wartości, aby np. po roku można kupić tyle samo towarów i usług, co w momencie rozstawania się z pieniędzmi. Nadwyżka "procentu" ponad ochroną kapitału była już czystym zyskiem. Druga strona, czyli państwo lub bank, miały tak zarządzać powierzonym kapitałem, aby były w stanie wszystko oddać z umówionym procentem. Państwo dzięki emitowanym obligacjom mogło się szybciej rozwijać, a bank zarabiał na przekuwaniu lokat na kredyty, po drodze inkasując marże, opłaty i prowizje. I taki ekosystem finansowy z powodzeniem funkcjonował przez wiele dziesięcioleci. Aż przyszedł kryzys 2008 r., który wszystko zmienił. Zabójcze dla ekosystemu okazały się dwa zjawiska: ścięcie przez banki centralne stóp procentowych do zera, lub blisko zera, i dodrukowywanie przez nie masowo pieniądza.
Gdy światowa gospodarka stanęła na skutek kryzysu finansowego 2008 r. na skraju załamania, banki centralne na świecie rzuciły się rządom na ratunek. Z jednej strony maksymalnie obniżyły cenę kredytu, z drugiej zaczęły pompować na rynki niewyobrażalne ilości pieniądza, który nie miał pokrycia w realnej gospodarce. Trzeba przyznać, że cel był szlachetny: oto dzięki skupowi aktywów, czyli w praktyce obligacji rządowych posiadanych przez prywatne banki, te ostatnie miały mieć podstawianą gotówkę z banków centralnych, aby mogły zasilić kredytami gospodarki i wyrwać je ze szpon recesji lub jej wręcz uniknąć.
Banki bardzo chętnie oddawały obligacje i zamieniały je na żywą gotówkę, ale na tym często kończył się ich zapał do finansowania realnej gospodarki, czyli firm i konsumentów. Zamiast czekać latami na zwrot kredytów i zarabiać na kapiącej jak krew z nosa marży, wolały rzucić się w wir spekulacji i nie pożyczać pieniędzy firmom i konsumentom, a lokować je na giełdach w akcje i obligacje. Pokusa zarobku na giełdach i długu była tym bardziej pociągająca, że mógł być wysoki, a to przecież wpływało na dywidendy akcjonariuszy, a także premie i bonusy dla bankierów.
Tymczasem wiele banków centralnych, na czele z amerykańskim Fed, zostało złapanych w pułapkę: realne gospodarki rachitycznie wstawały z kolan, politycy mrugali okiem, aby nie kończyć dodruku, więc do gospodarek wlewały się kolejne dziesiątki i setki miliardów w różnych walutach. Mało komu zależało na zakończeniu dodruku. Efekt był taki, że na wiele lat wystrzeliły w górę ceny akcji i zrobił się gigantyczny popyt na obligacje rządowe, początkowo te najpewniejsze, z wielkich gospodarek, o które nikt nie drżał, że mogą zbankrutować, takich jak np. Niemcy.
I tutaj dochodzimy do tzw. bezpiecznej przystani (safe heaven), którym to pojęciem w finansowym żargonie określa się aktywa, które powinny być "pewne" w niepewnych czasach. Może być to złoto, waluty rezerwowe (dolar, frank szwajcarski) albo właśnie obligacje rządowe. Jednak o ile przed 2008 r. od "bezpiecznej przystani" oczekiwano, że da przynajmniej ochronę kapitału, to teraz czasy się zmieniły i inwestorzy nie myślą już nawet o zarabianiu, tylko aby w bezpiecznym miejscu przetrzymać kapitał, z którym nie wiedzą co zrobić. Zatem zmianie uległa zupełnie filozofia inwestowania: od chęci czystego zarobku, po ochronę kapitału przed inflacją, po jego faktyczne bezpieczne przechowanie. Sęk w tym, że gdziekolwiek nie pójdziemy, to za przechowanie, szczególnie na dłuższy termin, z reguły jednak coś trzeba zapłacić.
Tak - w uproszczeniu - można wytłumaczyć zjawisko ujemnych rentowności obligacji rządowych, które służą w obecnych czasach po prostu za przechowalnie pieniędzy. Klasycznym przykładem są obligacje niemieckie. Kupując od rządu w Berlinie trzeba dopłacić tylko za to, że się je otrzymuje. Nie dotyczy to tylko Niemiec, bo np. ostatnio dopłacać za obligacje (w zależności od terminu wykupu) "kazały" sobie także rządy np. Wielkiej Brytanii, Francji, Japonii, a także Portugalii, która dekadę temu na skutek kryzysu zadłużeniowego technicznie zbankrutowała i musiała być ratowana unijną kroplówką finansową.
Do grona państw z ujemnymi rentownościami dołączyła też Polska. Wynika z tego, że przybywa zarówno obligacji, do których trzeba dopłacać, jak i inwestorzy coraz mniej wybrzydzają jeśli chodzi o emitentów. Powód? Na rynku, na skutek zerowych lub ekstremalnie niskich stóp procentowych jest takie morze taniego pieniądza, że państwa pożyczają z pocałowaniem ręki nawet zupełnie za darmo lub z bonusem. Tworzy to oczywiście ogromną pokusę dla polityków, aby iść w tak okazjonalny dług.
Zjawisko ujemnych rentowności obligacji z jednej strony demoralizuje polityków (nie trzeba reform, można żyć na tani lub darmowy kredyt), a z drugiej rozregulowuje rynki finansowe, bo zatraca się wartość pieniądza, skoro oddaje się go państwom gratis i jeszcze z dopłatą. Instytucje finansowe mogą mieć w tym jeszcze jeden ważny z ich punktu widzenia cel: obligacje służą za zabezpieczenie do wielu transakcji finansowych i dlatego muszą je mieć.
No dobrze, ale co to wszystko obchodzi prywatnych posiadaczy kapitału, tych zamożnych, i tych przeciętnych, którzy ciułają swoje oszczędności? Okazuje się, że bardzo wiele, choć naprawdę trudno to zaakceptować w kategoriach rozsądku gospodarowania własnymi pieniędzmi. Banki, na skutek zerowych stóp i dodruku pieniędzy, mają ich po sufit i wcale im nie zależy na braniu dodatkowych jeszcze od firm czy obywateli w postaci lokat. Tym bardziej, że słabo idzie im udzielanie kredytów. Zatem, podobnie jak obligacje, lokaty bankowe stają się przechowalniami pieniędzy, a nie miejscem ochrony kapitału, nie mówiąc już o zysku. Stąd nawet w Polsce pojawiają się już lokaty na umowne "0,01 proc.".
A jeśli wolnego i taniego pieniądza na rynku będzie nadal przybywać w szybkim tempie, to powszechne może stać się... dopłacanie do depozytów. Na początek ukryte, w postaci różnego rodzaju opłat (już teraz opłaty bankowe w Polsce rosną w szokującym tempie ok. 40 proc. rocznie), bo skoro banki nie zarabiają już na marżach, to muszą ratować się dochodami z innych źródeł. Niemniej, nie można wykluczyć, że sięgną także powszechnie do... ujemnego oprocentowania. Zresztą przykłady ze świata już są (np. Szwajcaria), choć dotyczą z reguły dużych kwot, z którymi banki naprawdę nie wiedzą, co zrobić.
Zatem doszliśmy w gospodarce do niezwykle interesującego etapu, w którym to posiadacz kapitału martwi się gdzie i za ile go przechować, a chętny do przechowania grymasi i dyktuje warunki. W ten sposób państwa chętnie się zadłużają, szczególnie przy pandemii, a banki tracą rolę i pozycję w finansowaniu gospodarki, stając się przechowalniami zupełnie jak punkty "self storage" albo skrytki na dworcach.
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj