Jest nas mniej coraz

Bycie singlem już nie jest trendy. Teraz wzorem do naśladowania jest ojciec Wergiliusz. Pod rządami Prawa i Sprawiedliwości miałby szanse stać się bogaty.

PiS zabiera się za promowanie wielodzietności, wpisując się tym samym w długą państwową tradycję wspierania prokreacji Polsce. W PRL oczkiem w głowie partii była podstawowa komórka społeczna, czyli rodzina. Kto wzbraniał się przed jej założeniem, traktowany był jak pasożyt społeczny i na zatwardziałych kawalerów i panny, czyli jakbyśmy dzisiaj powiedzieli singlów, władza nakładała specjalny podatek, zwany powszechnie "bykowym". Od płacenia daniny uwalniała para obrączek i odpowiedni wpis w księdze urzędu stanu cywilnego.

Zachowania prokreacyjne silnie wzmacniały coraz częstsze "chwilowe przerwy w dostawie prądu". W okresie największego nasilenia problemów z energią elektryczną, czyli na początku lat 80., nastąpiła prawdziwa eksplozja demograficzna. Rocznie przybywało nas w tempie prawie 1 proc. Był to już jednak ostatni baby boom w powojennej historii Polski. W latach 90. liczba obywateli wprawdzie rosła z każdym rokiem, ale coraz wolniej. Wreszcie stało się: w 1999 r. krzywa demograficzna zmieniła kierunek na południe. Populacja mieszkańców Polski zmniejszyła się po raz pierwszy od końca II wojny światowej. W 1998 r. Było nas jeszcze 38 mln 667 tys. Rok później - 38 mln 653 tys.

Reklama

Wychowanie przy piersi matki

Kiedy Polakom przestała odchodzić ochota na posiadanie dzieci sprawę w swoje ręce wzięli politycy. Polityka prorodzinna stała się naczelnym hasłem partii - głównie prawicowych. Już na początku lat 90. pojawiły się pomysły, by chęć do prokreacji stymulować poprzez odpowiednią politykę fiskalną.

Dzietność społeczeństwa miały wzmacniać ulgi podatkowe i rozmaite odpisy. W połowie lat 90. było ich rzeczywiście sporo: wspólne rozliczanie się małżonków, możliwość odliczania od dochodu wydatków na czesne w szkołach niepublicznych na pomoce naukowe, bilety na dojazdy dzieci do szkoły.

"Obowiązek utrzymania rodziny spoczywa na ojcu i matce. Jednak rząd swoją polityką budżetową stara się pomagać rodzinom" - mówił w 1995 r. ówczesny wicepremier Grzegorz Kołodko. Kilka miesięcy później słowo w czyn próbowali przekuć posłowie z sejmowej komisji finansów, którzy opracowali pakiet zmian w przepisach podatkowych, premiujący rodziny wielodzietne.

Rodzice z dwójką dzieci mogliby odliczyć po 60 zł od podatku, i tyle samo na każde kolejne. Rzecz działa się w okresie wyborów prezydenckich, a nic tak nie wpływa na pobudzenie wrażliwości polityków na los rodzin, jak kolejne wybory. W następnym roku licytacja na to kto jest bardziej prorodzinny jeszcze bardziej przybrała na mocy. Najdalej poszedł chyba ówczesny minister kultury Zdzisław Podkański, polityk PSL. "Całe wychowanie człowieka rozpoczyna się przy piersi matki" - mówił jesienią 1996 r., wyjaśniając dalej, że resort kultury opracowuje projekt ulg podatkowych dla rodzin, kupujących dzieciom książki.

Najpierw kasa potem dzieci

Intrygujący pomysł nie doczekał się realizacji, ponieważ wybory parlamentarne przegrały PSL i SLD, tworzące dotąd koalicję. Rządy objęła Akcja Wyborcza Solidarność, która szła do władzy z postulatem wprowadzenia ulg prorodzinnych. Zapowiadały się poważne zmiany w polityce państwa w kwestii troski wzrost populacji. Skończyło się całkowitą kompromitacją.

Po wielu sporach AWS udało się przepchnąć przez Sejm pakiet ustaw prorodzinnych, którego fundamentem była rodzinna ulga podatkowa. Przewidywała ona, że każda rodzina z dwójką dzieci będzie mogła odliczyć od podatku jedną trzecią kwoty wolnej. Rodzice, którzy przełamali model 2+2 na rzecz układu 2+3 mieliby prawo do odliczenia połowy kwoty wolnej. I tak dalej. Im więcej dzieci - tym odliczenie miało być wyższe. Rolnikom i innym podatnikom, nierozliczającym się z fiskusem, a wychowującym dzieci, posłowie dla równowagi podarowali specjalną ulgę podatkową. Albo raczej chcieli zafundować, bo cały pakiet nowych rozwiązań zawetował prezydent Kwaśniewski, kierując się zasadą "najpierw finanse publiczne a potem polityka prorodzinna".

Kasa państwa rzeczywiście była wtedy w opłakanym stanie. W budżecie świeciła sławna "dziura budżetowa", którą posłowie AWS chcieli powiększyć o dodatkowy miliard złotych, bo na tyle Ministerstwo Finansów oceniało koszt wprowadzenia ulgi prorodzinnej.

Siła napędowa ubóstwa

Potem przyszedł rząd Leszka Millera, który miał dość innych problemów na głowie (galopujące bezrobocie, rachityczne PKB, rosnąca inflacja), żeby zajmować się jakoś szczególnie polityką prorodzinną.

Zresztą, w kwestii roli państwa w utrzymywaniu liczebności populacji nowy premier miał inny punkt widzenia niż politycy AWS, czemu dał wyraz jeszcze podczas konwencji programowej SLD, przed wyborami parlamentarnymi w 2002 r. Powiedział wówczas, że prorodzinna polityka AWS to "promocja wielodzietności", która jest "siłą napędową ubóstwa, dziedziczonego upośledzenia przyszłych pokoleń".

Jednym z pierwszych posunięć Leszka Millera po objęciu władzy była likwidacja stanowiska pełnomocnika ds. rodziny, i powołanie pełnomocnika ds. równego statutu kobiet i mężczyzn. Nowy rząd do reszty też zlikwidował zdobycze poprzedniej ekipy na polu polityki prorodzinnej - urlopy macierzyńskie. Za czasów AWS zostały one wydłużone do 20 tygodni. SLD przywróciło poprzedni wymiar urlopu w liczbie 16 tygodni.

500 zł na głowę

Obecny premier, jako szef zespołu doradców premiera Jerzego Buzka był jednym z architektów polityki prorodzinnej AWS. Teraz w nowym rozdaniu ponownie próbuje ją wskrzesić. Tym razem będzie mu łatwiej przeforsować zmiany.

Kilka lat temu okoniem stawała Unia Wolności, sprzeciwiała się pomysłom wprowadzenia ulg dla wybranych grup społecznych. Szef tej partii, Leszek Balcerowicz, mówił, że nie słyszał, by ulgi podatkowe kogokolwiek skłoniły do prokreacji. PiS jest innego zdania. Podobnie jak Liga Polskich Rodzin i Samoobrona. Ulgom podatkowym z pewnością nie będzie się opierać PSL, w poprzednich latach promotor tego typu rozwiązań.

Tym razem zmiany idą znacznie dalej niż kilka lat temu. Wtedy ulga prorodzinna miała kosztować ponad miliard złotych, teraz PiS szacuje, że trzeba będzie za nią zapłacić 2,9 mld zł. Według założeń, na jedno dziecko ma przysługiwać 50 zł miesięcznego dodatku i 100 zł na każde kolejne. Pod warunkiem jednak, że dochody rodziny nie przekraczają 500 zł brutto na głowę.

To nie koniec wydatków na cele rodzinne. Do rachunku trzeba jeszcze doliczyć 2,1 mld zł z tytułu zasiłków dla najuboższych rodzin wielodzietnych, jakie chce wprowadzić rząd. Łącznie z budżetu państwa na wspieranie polityki prorodzinnej pójdzie 5 mld zł.

Sposób na wyłudzenia

Czy ulga rzeczywiście zwiększy "dzietność" polskich rodzin, a singli przekona do formalnych związków? Niewykluczone. Prawdopodobne jest jednak i to, że doprowadzi do masowego zaniżania dochodów przez Polaków posiadających dzieci. Nagle może się okazać, że liczba rodzin o dochodach poniżej 500 zł na osobę jest dramatycznie duża.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »