Kapitalizm tak, wypaczenia nie

Dla większości polskich ekonomistów komentujących wydarzenia gospodarcze w mediach a pracujących dla banków i wielkiego biznesu, kryzys finansowy w USA to nieoczekiwany huragan zawiniony przez prezesów korporacji i wielbionego przez lata Alana Greenspana. Ten ostatni miał być nieomylny a prezesi uczciwi i zdolni - a tu taka niespodzianka.

Przyczyny kryzysu są jednak dużo poważniejsze. Za ostatnie wstrząsy i następne kataklizmy, które z pewnością uderzą także w Polskę, winę ponosi neoliberalizm gospodarczy a zwłaszcza ci wszyscy, którzy tę nową religię biznesu tworzyli, dorabiając do niej pseudonaukowe uzasadnienia. W rezultacie neoliberalna utopia podbiła świat bezkrwawo (z wyjątkiem Chin), wykorzystując kompromitację utopii bolszewickiej, której rozkwit umożliwiły dwie krwawe wojny światowe. Wspólne dla takich chorych doktryn polityczno-społecznych są właśnie modyfikacje i rewizje praw ekonomicznych dokonywane przez ekonomistów z najważniejszych salonów władzy i pieniądza w mocarstwach gospodarczych. Ci ostatni są równie zakłamani i niekompetentni jak ekonomiści na usługach władzy radzieckiej. Dlatego neoliberalizm ma się tak do kapitalizmu, jak bolszewicki socjalizm do socjalizmu skandynawskiego.

Reklama

Fabryki wirtualnego pieniądza

W neoliberalnej ekonomii najważniejsze jest, aby pieniądz robił pieniądz, a więc aby sprawnie działały fabryki pieniądza - giełdy i banki. Służy temu wielka liczba produktów bankowych oraz fuzje, wrogie przejęcia i konsolidacje instytucji finansowych. Pozwala to produkować góry wirtualnych pieniędzy, których pojawianie się i znikanie nie wiąże się ani ze stanem gospodarki, ani stanem finansów w tych instytucjach. W rezultacie banki i giełdy zamiast stabilizować wzrost gospodarczy działają na gospodarkę destabilizująco i przypominają jaskinie hazardu. Paradoksalnie neoliberalni politycy - dla których największym wrogiem jest John Maynard Keynes i jego teoria interwencjonizmu państwowego - popierają teraz wielkie rządowe interwencje w instytucjach finansowych, czyli w fabrykach pieniędzy, zamiast w prawdziwych fabrykach. Pompowanie pieniędzy do banków może mieć ten sam skutek jak przekazywanie pomocy humanitarnej dyktatorom, którzy doprowadzają swoje narody do skrajnej nędzy.

Taki stan dewiacji wolnorynkowego kapitalizmu nie byłby możliwy, gdyby w ostatnim ćwierćwieczu nie było tak wielu przypadków naginania i weryfikowania obiektywnie działających praw ekonomicznych przez koryfeuszy nauki i rozmaitych guru światowych finansów. Polityczne manipulacje w rzekomo apolitycznej nauce ekonomii to rewizja teorii monetaryzmu, fałszywa interpretacja teorii Laffera, rozprawa z keynesizmem, podważenie teorii Philipsa oraz ignorowanie zasad wolnorynkowej gospodarki sformułowanych przez Adama Smitha. Te "osiągnięcia" pewnych sławnych ekonomistów z USA sprawiły, że na świecie coraz częściej mówi się o zmierzchu kapitalizmu. Natomiast w Polsce, choć neoliberalna choroba nasila się, rząd zagrożeń nie widzi. A przecież rozkwit korporacji i rynku finansowego kosztem realnej gospodarki to niezbity dowód, że brniemy w ślepą uliczkę.

Nowa utopia

Panuje przekonanie, że polityka pieniężna NBP opiera się na teorii monetaryzmu Miltona Friedmana, twórczo rozwiniętej przez Leszka Balcerowicza. Ale której teorii i którego Friedmana? Czy chodzi o błyskotliwego naukowca, który w latach 70. ubiegłego stulecia wniósł niezwykle cenny wkład do nauki o roli pieniądza w gospodarce czy o kogoś nazywanego na początku tego wieku papieżem liberalizmu? Wprawdzie to jeden i ten sam człowiek, ale poglądy zmieniał w ciągu ostatnich 30. lat życia prawie w takim stopniu, jak wielu naszych ekonomistów politycznych - onegdaj marksistów, obecnie zdeklarowanych neoliberałów, nawet bardziej papieskich niż sam papież Friedman.

Trzeba przypomnieć, że istotą teorii monetaryzmu ogłoszonej przez Friedmana w 1969 roku (Optimum quantity of Money) jest zachowanie optymalnej podaży pieniądza do gospodarki w celu sterowania przebiegiem cyklu koniunkturalnego tzn. w celu zapobiegania przegrzaniu koniunktury i łagodzenia recesji. Inflacja w pracach naukowych Friedmana traktowana była jako zjawisko wtórne, towarzyszące zmianom stóp procentowych. Kiedy jednak w USA dała znać o sobie stagflacja (wysokie bezrobocie i wysoka inflacja równocześnie), pojawił się problem: co ważniejsze - walka z bezrobociem, czyli o miejsca pracy i o wzrost gospodarczy, czy raczej walka z inflacją, czyli ochrona kapitałów. Politycy najbogatszych krajów, ku zadowoleniu większości swoich obywateli którzy już posiadali pewne oszczędności, nadali walce z inflacją absolutny priorytet, "modyfikując" w tym celu teorię monetaryzmu. Friedman nie oponował - co więcej, pomógł innemu nobliście (E. S. Phelpsowi) obalić teorię Philipsa z której wynika, że gdy inflacja rośnie, to spada bezrobocie i odwrotnie. I tak krzywa Philipsa (hiperbola ukazująca zależność pomiędzy stopą bezrobocia a stopą inflacji) opracowana w London School of Economics na podstawie danych z lat 1860-1950 o gospodarce Wielkiej Brytanii stała się nieaktualna, bo amerykańscy polityczni ekonomiści doszli do wniosku, że "ta zależność nie jest taka prosta, a na poziom inflacji wpływają także, może nawet w większym stopniu, oczekiwania inflacyjne". Innymi słowy neoliberalny New Deal ma polegać na tym, że to nie praca, lecz inflacja w większym stopniu decydować będzie o poziomie naszego życia. I tak się rzeczywiście dzieje, ale dotyczy to tylko tych, których zyski kapitałowe są większe niż dochody z pracy. Natomiast ogromna większość Polaków żyjąca z pracy to ofiary zbyt niskiej inflacji, bo swoją pracę muszą sprzedawać taniej lub nie mogą jej sprzedać w ogóle. Wystarczy przypomnieć wydarzenia w ostatnim dziesięcioleciu. W okresach, w których mędrcy z Rady Polityki Pieniężnej sprowadzali inflację grubo poniżej przyjętego celu inflacyjnego bezrobocie bywało największe, a praca najmniej warta. Równocześnie Balcerowicz i jego wyznawcy przekonywali, że inflacja najbardziej uderza w "zwykłych obywateli". Te oszustwa sprawiają, że owi obywatele, którym inflacja zabiera niewiele albo wcale (kiedy żadnych oszczędności nie mają) boją się inflacji bardziej od tych, którym zabiera grube miliony. Tymczasem biedni mają najmniej powodów do obaw; to co zabiera im inflacja pieniądza kompensuje im poprawa na rynku pracy, podczas gdy fortuny bogatych topnieją bezpowrotnie.

Ekonomiści do nauki

Polityka pieniężna NBP to pasmo nieporozumień i komediodramat niekompetencji. Stosowanie instrumentów polityki monetarnej wymaga wielkiej precyzji. Przez nieostrożne podnoszenie i obniżanie stóp procentowych można łatwo wywołać nadmierną inflację lub deflację i stagnację gospodarczą. Najwybitniejszy ekonomista XX wieku John Maynard Keynes uważał, że ekonomia jest zawodem dla ludzi z technicznym talentem; według niego ekonomiści powinni być skromni i profesjonalni jak dentyści. Tymczasem publiczne areny zapełniają żądni sławy adepci tego zawodu, dla których politykowanie i wróżenie z fusów staje się ważniejsze niż uprawianie nauki wedle ślubowania doktorskiego ("nie dla zysku ani znikomej chwały, ale by szerzyła się prawda, od której zawisła przyszłość i szczęście rodzaju ludzkiego"). Niestety w Polsce ekonomiści, którzy poważnie traktują swój zawód nie są przez polityków i świat biznesu mile widziani albo sami nie widzą możliwości przeciwstawienia się utytułowanym dyletantom z mocnym poparciem politycznym. Marek Belka odszedł z rządu Millera, bo "nie chciał kopać się z koniem", a prof. Sulmicki, najlepszy kandydat na następcę Balcerowicza, szybko zrezygnował - i łatwo domyśleć się dlaczego. Otóż Jan Sulmicki w 2005 roku napisał w swojej książce: "dogmatycznie antyinflacyjna polityka prowadzona przez NBP może być podważona również na gruncie teoretycznym" oraz "inflacja w nowych krajach członkowskich UE powinna być w sposób trwały wyższa niż w starych krajach członkowskich. Próby jej nadmiernego obniżania doprowadzą w nowych krajach do zmniejszenia tempa rozwoju gospodarczego oraz do nominalnej aprecjacji walut krajowych". Do takiego samego wniosku doszło ostatnio wielu ekonomistów na Zachodzie, którzy obawiają się dużej recesji w nowych krajach UE. Natomiast Chiny i Indie wiedzą od dawna, że najlepszy sposób na wysoki wzrost gospodarczy to zaniżanie wartości własnego pieniądza i wysoka inflacja. Dzięki temu rozwijają się w imponującym tempie, podkopują amerykańską gospodarkę i stały się wierzycielem USA. A zatem jeśli nasi ekonomiści polityczni nie chcą uczyć się na polskich uczelniach to powinni wyjechać do Chin.

Tygodnik Solidarność
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »