Kto wróci na tarczy, kto z tarczą antyinflacyjną
Przygotowana w pośpiechu warta 10 mld zł tarcza antyinflacyjna to desperacka próba złagodzenia gniewu społecznego narastającego z powodu szalejącej inflacji i powstrzymania inwestorów zagranicznych przed wyprzedażą polskich obligacji i złotego. W praktyce, to częściowo kolejny transfer socjalny, także motywowany politycznie, tyle że ukryty pod hasłem walki z inflacją.
Ogłoszona w mijającym tygodniu tarcza antyinflacyjna ma na celu zahamować gwałtownie rosnące ceny, które wywołują powszechny niepokój społeczny. Służyć mają temu obniżki podatku VAT i akcyzy na nośniki energii, czyli - w uproszczeniu - ma potanieć prąd w gniazdkach i paliwo na stacjach benzynowych. To rozwiązanie nie jest polskim patentem, bo zostało już zastosowane w niektórych krajach europejskich. Ale zapewne nie przyszło łatwo, skoro jeszcze w zeszłym miesiącu oficjalnie o obniżce akcyzy na paliwo nie chciał słyszeć szef kluczowej partii politycznej, aby nie obniżać wpływów do budżetu państwa, tak bardzo potrzebującego pieniędzy na programy socjalne.
To tylko świadczy o tym, w jakim tempie musiały być przygotowywane zaproponowane teraz podatkowe zmiany, które mają - przynajmniej przejściowo - nałożyć kaganiec na rosnące ceny. Trudno tutaj nie doszukiwać się motywacji politycznych, aby na szybko uspokoić nastroje społeczne.
Wybuch inflacji, do którego sternicy polityki monetarnej z banku centralnego i Rady Polityki Pieniężnej okazali się kompletnie nieprzygotowani i podjęli spóźnione działania w postaci podwyżki stóp procentowych, okazał się społecznie niezwykle dotkliwy: uderzył w budżety domowe nie tylko najuboższych (najwięcej relatywnie wydają na żywność), ale i posiadaczy oszczędności, którzy chcąc bezpiecznie lokować musieli akceptować coraz większe realne straty, bo ani lokaty bankowe, ani obligacje rządowe nie dawały ochrony przed utratą wartości ich pieniędzy.
Fatalne zaniechanie w sprawie podwyżek stóp procentowych, które rozpoczęte zostały dopiero przy poziomie inflacji blisko 6 proc. (przypomnijmy, że cel inflacyjny to zaledwie 2,5 proc. plus/minus 1 pkt proc.) okazało się bardzo kosztownym błędem dla społeczeństwa, bo inflacji puściły hamulce i doszła już do 6,8 proc. A wiele znaków na ziemi i na niebie wskazuje, że za chwilę zobaczymy 7-8 proc., a nie brakuje także głosów, że może być i dwucyfrowa, co byłoby zaprzepaszczeniem jednego z największych osiągnieć po trzech dekadach polskiej transformacji, bo takim było okiełznanie inflacji.
Przypomnijmy, że startowaliśmy na przełomie lat 80. i 90. zeszłego wieku od hiperinflacji (miesięcznie ceny rosły nawet po blisko 80 proc., tak, tak, to nie żart...) i przez lata przyzwyczailiśmy się utrzymywania inflacji pod kontrolą i skutecznego dbania o wartość złotego. A teraz - używając kolokwializmu - wszystko poszło się bujać, co musiało wywołać narastający gniew społeczny, bo przecież nikt nie lubi, jak płaci coraz drożej za żywność i usługi, albo patrzy bezsilnie, jak w oczach topnieje realna wartość jego oszczędności.
W tej sytuacji jedyną zrozumiałą, i politycznie, i gospodarczo, reakcją było zaproponowanie doraźnych rozwiązań, które mają zahamować wzrost cen i złagodzić ich skutki dla najuboższych. Akurat w tym wypadku rząd ma z czego płacić także moralnie, bo jest największym beneficjentem wzrostu cen - im droższe towary i usługi, tym więcej wpływów, z tytułu np. podatku VAT, bo naliczany jest od wyższej nominalnie ceny. I wcale nie chodzi tutaj o drobne "na waciki", tylko grube miliardy.
Raptem w zeszłym miesiącu resort finansów podał, że tylko z podatku VAT dodatkowe dochody budżetu związane z inflacją wzrosną w 2021 roku o 4,6 mld zł, a całkowite wpływy zawdzięczane inflacji opiewają aż na 9,2 mld zł. Wystarczy zestawić kwotę z prognozowanym kosztem tarczy antyinflacyjnej (10 mld zł), aby dojść do wniosku, że obniżki VAT czy akcyzy to nie żadna łaska ze strony rządu, tylko oddanie społeczeństwu zabranej wcześniej kwoty, bo budżet po prostu się upasł na rosnącej inflacji.
Można nawet postawić, być może kontrowersyjną tezę, że to pierwszy w historii transfer socjalny, bo do tego się w praktyce częściowo sprowadza (dodatki dla najuboższych), który nie jest finansowany ani ze słynnej luki vatowskiej, ani dynamicznie powiększanego długu publicznego, tylko wprost z kieszeni późniejszych beneficjentów tarczy antyinflacyjnej.
Wychodzi na to, że Polacy, płacąc nominalnie więcej podatków z powodu inflacji, sami sobie sfinansowali pomoc oferowaną teraz przez rząd. Tyle, że podatki płacili wszyscy, a pomoc otrzymają przede wszystkim najbardziej potrzebujący. I tak dochodzimy do wniosku, że tarcza antyinflacyjna jest przynajmniej częściowo kolejnym transferem socjalnym, tyle że ukrytym za zasłoną inflacji (czego nie można powiedzieć np. o "czternastce" dla emerytów, która była typowym podszytym politycznie rozdawnictwem).
Rodzi się oczywiste pytanie: gdzie pójdą pieniądze z tarczy antyinflacyjnej, przekazane bezpośrednio lub pozostawione w kieszeniach konsumentów np. na stacjach benzynowych? Polacy są wzorowym narodem konsumentów, więc można iść o zakład, że w lwiej części na konsumpcję, czyli zrobią "kółeczko" i znowu powrócą jako impuls inflacyjny. Zatem, o ile można się spodziewać antyinflacyjnego efektu, to będzie on po pierwsze przejściowy, a po drugie nie będzie miał skali adekwatnej do stopnia zagrożenia.
Oficjalnie tarcza antyinflacyjna ma obniżyć inflację o ok. 1-1,5 pkt proc., co biorąc pod uwagę jej wysoki poziom (6,8 proc.) nie będzie raczej niczym przełomowym w walce z hydrą wzrostu cen. Tym bardziej, że skutki mogą być odczuwalne, gdy wzrost cen może jeszcze bardziej zbliżyć się do 10 proc. Oczywiście rządowi mogą "pomóc ściany", czyli np. uspokojenie się sytuacji na rynkach światowych i zahamowanie, a nawet spadek (z powodu np. umacniającego się dolara) cen ropy naftowej, gazu czy żywności. Czy tak będzie - dopiero się przekonamy.
Aby trwale zahamować wzrost cen i zacząć zbijać inflację, potrzebne są także inne działania, jak np. dalsze podwyżki stóp procentowych. To niemiła niespodzianka dla kredytobiorców, bo przecież w bardzo długo utrzymywanym oficjalnym przekazie stopy procentowe miały pozostać na niezmienionym poziomie do 2022 roku. Tymczasem główna już urosła z 0,1 do 1,25 proc., a inwestorzy i analitycy obstawiają kolejne podwyżki.
I tutaj dochodzimy do kolejnego problemu rządu. Bo nie tylko zapanował lęk przed gniewem społecznym, ale także przed gniewem inwestorów zagranicznych, przynajmniej częściowo wywołanym rozkręceniem się inflacji i niezrozumiałą dla wielu polityką monetarną.
Widząc coraz większe życie państwa na kredyt w ostatnich latach, hojne transfery socjalne, aby tylko podtrzymać konsumpcję i zadowolenie wyborców przed kolejnymi aktami głosowania, a także politykę pieniężną spod szyldu zaniechania, postanowili po prostu ewakuować część swoich pieniędzy z Polski. No i można powiedzieć - wszak to inwestorzy zagraniczni - "Houston, mamy problem".
Zemściło się wieloletnie pobrzękiwanie szabelką i kreowanie złotego wręcz na walutę rezerwową (miraże o budowaniu strefy złotego w Europie), z jednoczesnym publicznym dezawuowaniem euro. Skończyło się tym, że euro mamy najmocniejsze od ponad dekady, a złoty tracił na wartości dosłownie w oczach. I tak, do problemu inflacji doszedł problem słabego złotego, który jest znowuż zabójczy zarówno politycznie, jak i ekonomicznie. Politycznie, bo pozostało w Polsce setki tysięcy frankowiczów, którzy muszą się mierzyć z frankiem na historycznych szczytach, co wywołuje raczej złość niż sympatię do rządu. Ekonomicznie, bo znaczna część polskiego zadłużenia jest denominowana w walutach obcych, więc trzeba więcej płacić za obsługę długu. Ale gdyby chodziło tylko o to, byłby to mniejszy problem niż bardzo szybko rosnące rentowności polskich obligacji.
Przekładając to na prosty język: Polska jest zmuszona pożyczać coraz drożej, bo inwestorzy każą sobie płacić więcej za rosnące ryzyko. Dość powiedzieć, że rentowności rządowych obligacji dziesięcioletnich poszybowały do poziomu 3,42 proc., a jeszcze przed 12 miesiącami było to zaledwie 1,26 proc. Ktoś powie: "Kto by tam się przejmował tymi głupimi procencikami?...". Tyle, że przekładają się one na grube miliardy złotych, które trzeba ekstra znaleźć, aby sfinansować rosnący koszt obsługi długu. Inwestorzy zagraniczni nie mają żadnego sentymentu dla Polski, bo skoro w USA mają pójść w górę stopy procentowe, to właśnie tam przesuwają kapitał. To kolejna przyczyna wyprzedaży na rynku obligacji skarbowych i złotego.
W sumie doszliśmy do momentu, w którym warto przypomnieć słynne słowa b. premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher: "Rząd nie ma żadnych własnych pieniędzy". Ma tylko tyle, ile zbierze z podatków i innych danin, jeśli komuś coś daje, to innym musi zabrać (albo pożyczyć od inwestorów, a długi trzeba spłacać). Tarcza antyinflacyjna zostanie u nas de facto zbilansowana z zebranych wcześniej podatków, co tylko dowodzi racji brytyjskiej premier. Gdyby porównać walkę z inflacją do bitwy, to zasadne jest zadanie sobie pytania: kto wróci z tarczą, a kto na tarczy? Odpowiedź na to poznamy gospodarczo przy okazji kolejnych odczytów wskaźnika inflacji, a politycznie - wyborów.
Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor wyraża własne poglądy.