Lichwiarze z Davos

26 stycznia rozpoczęło się w Davos kolejne Światowe Forum Ekonomiczne. Jak zwykle, do tego luksusowego szwajcarskiego kurortu zjechali dygnitarze, żeby pokazać, jak troszczą się o światową gospodarkę i dobrobyt swoich poddanych. Wiadomo od dawna, że nigdy biedak tak nie ugasi pragnienia, ani nie nasyci głodu, jak wtedy, gdy król za niego wypije i zakąsi.

Toteż królom nie trzeba dwa razy powtarzać, by przybywali do Davos, bo pewnie wielu z nich jeszcze pamięta la grande bouffe w Kopenhadze na okoliczność walki z głodem. Skoro można walczyć z głodem za pieniądze podatników, to czemu nie walczyć z nim smacznie? Za politykami ciągną do Davos biznesmeni, bo gdzież robić lepsze interesy, niż u boku polityków, którzy mogą dać tzw. "kryszę"? Wiadomo to od dawna, choćby z dziewiętnastowiecznych powieści podróżniczych, opisujących perypetie kupca handlującego z tubylcami perkalem i paciorkami. Kupiec był, ma się rozumieć, niezależny i samorządny, ale kiedy coś szło nie tak, to w górę rzeki płynęła kanonierka. Kanonierka już była rządowa. Więc za politykami ciągną do Davos biznesmeni, a za nimi rozmaici grandziarze, których tak wielu przewija się ostatnio przed obydwiema sejmowymi komisjami śledczymi. Z drugiej strony ciągną do Davos alterglobaliści, żeby zaprotestować przeciwko obecności tych pierwszych i trochę skomplikować im procesy przemiany materii. Alterglobaliści bowiem protestują przeciwko globalizacji, domagając się w charakterze remedium, zwiększenia uprawnień państw "narodowych" w sferze gospodarczej. Trochę to może zaskakiwać, bo trzon alterglobalistów stanowią anarchiści, którzy z zasady są przeciwni władzy, a już państwowej w szczególności. Ale widać takie czasy nastały, że czarny sztandar anarchii coraz bardziej się czerwieni.

Reklama

Problem z globalizacją

Ogólnie biorąc, globalizacja w dziedzinie gospodarczej oznacza sytuację, w której ludzie, towary i kapitały przenikają przez granice polityczne z coraz większą łatwością. Może to sprzyjać równomiernemu nasyceniu bogactwem poszczególnych zakątków świata, bo żeby w takich warunkach dochodziło do transakcji, muszą one być korzystne dla obydwu kontrahentów. Jak powiada Murray Rothbard, w przypadku wymiany bochenka chleba na rybę, dla posiadacza ryby chleb przedstawia większą wartość. Dla posiadacza chleba - oczywiście odwrotnie. W przeciwnym razie nie doszłoby do wymiany. Zatem wolna wymiana jest, bo musi być korzystna dla obydwu stron. Taką wolną wymianę ogranicza protekcjonizm, który polega na tym, iż grupa producentów jakiegoś towaru przekonuje swego władcę, że powinien "ochraniać" swój rynek. W tym celu wprowadza albo cła zaporowe, albo zakaz importu tego towaru. W rezultacie konsumenci muszą kupować towar wytwarzany przez producentów uczestniczących w zmowie, ci zaś mogą podnosić cenę do poziomu wyznaczonego przez cło zaporowe, albo możliwości płatnicze konsumentów. Dzięki temu przechwytują dodatkowe pieniądze, którymi oczywiście dzielą się z władcą. Takie praktyki uważane są przez wielu ludzi za korzystne przede wszystkim z powodu opisanego w swoim czasie przez Fryderyka Bastiata w książce "O tym, co widać i o tym, czego nie widać". Ponieważ w przypadku "ochrony rynku" można wskazać na konkretne osoby, które osiągnęły konkretne korzyści, uważa się tę metodę za korzystną. Jeśli jednak konsument zapłacił więcej za "ochraniany" towar, to nie kupił innego towaru, który w przeciwnym razie by kupił. Tej straty w branżach nie objętych "ochroną" jednak nie widać, przynajmniej na pierwszy rzut oka i z tego powodu filuci mają ułatwione zadanie w stręczeniu protekcjonizmu ludziom prostym, zaś położenie ludzi prostych w tej sytuacji dobrze opisuje polskie przysłowie: "czegoś głupi - boś biedny, czegoś biedny - boś głupi".

Wprawdzie wolna wymiana jest z punktu widzenia gospodarczego korzystna, niemniej jednak globalizacja rodzi pewien problem. Chodzi o to, że wszystkie dziedziny gospodarki są terytorialnie związane. Plantacja bawełny, czy kauczuku jest w określonym miejscu, podobnie jak kopalnia, czy fabryka. Porty też nie zmieniają swojego położenia, podobnie jak drogi, czy linie kolejowe. Wszystkie gałęzie gospodarki są terytorialnie związane - za wyjątkiem jednej: finansów. "Złoto" jest lotne i zwłaszcza przy dzisiejszych technikach komunikacyjnych ogromne sumy mogą być w ułamku sekundy transferowane z jednego kontynentu na drugi. Problem polega na tym, że takie błyskawiczne, a nawet i nie błyskawiczne transfery kapitałowe nie pozostają bez wpływu na gałęzie gospodarki związane terytorialnie. Krótko mówiąc, wpływają na ich sytuację w sposób bardzo istotny. Ze skutkami takiego wpływu muszą zaś radzić sobie politycy władający tymi terytoriami. Ten problem staje się coraz bardziej dokuczliwy i rzeczywiście wymaga jakiegoś rozwiązania.

Dwie propozycje

Propozycję jednego rozwiązania wysuwają właśnie alterglobaliści. Skoro - powiadają - wszyscy są obciążeni skutkami niefrasobliwości lub chciwości lichwiarzy, to lichwiarzom trzeba odebrać swobodę transferowania kapitałów i powinny uczynić to rządy państw "narodowych", skoro to właśnie one muszą borykać się potem ze skutkami, no a poza tym - mają władzę, by to zrobić. Na tym m.in. miałoby polegać zwiększenie roli państw narodowych w gospodarce. Między innymi, bo alterglobaliści chcą rządom udzielić jeszcze więcej kompetencji. Nietrudno jednak zauważyć, że takie rozwiązanie oznacza początek odwrotu od wolnej wymiany, bo zacznie się od złota, a skończy na mydle i powidle. Na końcu tej drogi z daleka widać stary, poczciwy protekcjonizm. Czy zatem nie ma rady i stoimy w obliczu alternatywy: albo myć ręce, albo myć nogi, bo nie można jednocześnie mieć i wolnej wymiany i bezpieczeństwa?

Na szczęście aż tak źle nie jest. Jest inne rozwiązanie tego problemu, trochę może trudniejsze, ale pozwalające pogodzić uzasadnioną potrzebę bezpieczeństwa z zachowaniem wolności, a nawet z jej zwiększeniem. Zastanówmy się bowiem, skąd właściwie biorą się takie ogromne kapitały w rękach stosunkowo nielicznej grupy? Odpowiedź jest prosta: to są w ogromnej większości pieniądze odebrane przemocą przez rządy zwykłym ludziom i następnie przekazane lichwiarzom już to pod pretekstem "ubezpieczeń", już to pod pretekstem innych, wymuszonych "oszczędności". Gdyby zatem polikwidować te przymusowe konfiskaty, albo przynajmniej radykalnie je ograniczyć, ogromne kapitały nie zostałyby zgromadzone w rękach stosunkowo nielicznej grupy. Gdyby zwykli ludzie zachowali władzę nad bogactwem, które wypracowują, to raczej głosowaliby swoimi pieniędzmi za rozmaitymi towarami, zaś lichwiarzom przekazywaliby co najwyżej jakieś niewielkie nadwyżki. W takiej sytuacji kapitał finansowy utraciłby wiele ze swej naturalnej lotności nie dlatego, że ktoś pozbawiłby go jej administracyjnie, tylko dlatego, że poprzez ludzi, w których posiadaniu się znalazł, też zostałby związany terytorialnie, tak samo, jak ci ludzie związani są z gałęziami gospodarki, w których wypracowują swoje bogactwo. Alternatywa zatem jest, bez konieczności ograniczania wolnej wymiany, a więc bez konieczności walki z globalizacją i raczej poprzez ograniczenie nadmiernych kompetencji państw "narodowych", niż ich rozbudowę. Takie rozwiązanie, zmniejszając zakres uprawnień władzy politycznej, zwiększa jednocześnie zakres wolności każdego człowieka. Z tego punktu widzenia nie tylko liberałowie, ale również anarchiści, powinni poprzeć to rozwiązanie, zamiast ganiać się z policją po całym Davos i okolicach.

Stanisław Michalkiewicz

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Światowe Forum Ekonomiczne | lichwiarze | Davos
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »