Ludwik Sobolewski: Nad pięknym modrym Dunajem
Rzadko piszę o Rumunii. Zajmuje ona w moim życiu zawodowym ważne miejsce. Jest rynkiem, o którym często myślą polscy przedsiębiorcy, zastanawiający się na kierunkami ekspansji zagranicznej. Wielu doceniło potencjał tego kraju i dobrze im się w nim wiedzie.
Rumunia miała ten potencjał zresztą od zawsze, ale różnie bywało z jego wykorzystywaniem, jeśli weźmiemy pod uwagę tylko historię po roku 1989. Następne zdanie będzie skrótem i uproszczeniem, ale też podsumowaniem moich doświadczeń z czasów, gdy szefowałem giełdzie w Bukareszcie: Rumunia zmarnowała lata dziewięćdziesiąte. A na początku lat dwutysięcznych nie było wiele lepiej. Lata poprzedzające akcesję do Unii Europejskiej (nastąpiła w 2007 r.) były zdecydowanie lepsze. Reformowanie gospodarki nabrało rozpędu. Diaspora rumuńska podlewała gospodarkę miliardami euro i dolarów wysyłanymi do kraju. Euforia poakcesyjna sprzyjała konsumpcji i inwestowaniu, ale niestety zaraz przyszedł wielki kryzys finansowy. I nie było jak w Polsce, gdzie w sumie, mieliśmy kaszkę z mlekiem. Kryzys bardzo sponiewierał Rumunię, nie oszczędzając na przykład banków. A jeśli banków, to też kredytobiorców, czyli biznesu.
Wykaraskanie się odbyło się jednak dość sprawnie. Ostatnie lata to budzące podziw przyspieszenie rozwoju. Dość powiedzieć, że wartość PKB na głowę mieszkańca względem średniej unijnej to dziś w przypadku Polski i Rumunii ten sam poziom procentowy. I można by przywołać jeszcze kilka innych wskaźników ekonomicznych, które będą prowadziły do następującej konkluzji: gawędzenie, że Rumunia w czymś tam jest dwadzieścia, dziesięć czy ilekolwiek lat za Polską - to dziś już kompletnie nieaktualny wyższościowy bon mot. Nadal słyszany, choć pewnie dziś już coraz rzadziej - jakaś dyfuzja wiedzy o regionie przecież zachodzi.
Przedwczoraj rano pisałem rano do rumuńskich przyjaciół: Salut; ce faceti acolo? ("co wy tam robicie?"), dodając uśmieszek. Ale ten uśmieszek był bardziej znakiem sympatii niż tego, że jest tu sobie z czego żartować. Polskie media zauważyły i komentują: pierwszą turę wyborów prezydenckich wygrał Calin Georgescu, kandydat antyeuropejski, antynatowski, prorosyjski. Sondażownie znowu - 5 listopada w Ameryce było podobnie - się pomyliły, i to tym razem drastycznie. Obecny premier, startujący do prezydentury, nie wszedł do drugiej tury, przegrywając nie tylko z Georgescu, ale także z Eleną Lasconi, kandydatką USR (to taka jedna z mniejszych partii politycznych).
W telewizja Digi24 (odpowiednik TVN24) rozprawia się odtąd prawie wyłącznie o tym, co to wszystko może oznaczać czy oznacza dla regionu, dla Ukrainy, dla Rumunii.
Można by powiedzieć, że nic aż tak wielkiego się nie stało. W końcu triumf Trumpa też nie został przewidziany przez ekspertów i sondażownie. I jeśli prezydentem mocarstwa może być osoba "nieprzewidywalna", z wyrokami i aktami oskarżenia, polityk twierdzący że wcześniej ukradziono mu zwycięstwo, w dodatku facet budujący się na transakcyjnym podejściu do spraw publicznych, a nie na tzw. wartościach, a jeszcze na dokładkę mizogin - to dlaczego pierwszej tury w takiej Rumunii nie mógłby wygrać Calin Georgescu? A czy podobne rzeczy nie zdarzały się w Austrii? Czy Alternatywa dla Niemiec nie odnosiła sukcesów wyborczych? I czy od lat wielu pierwszym Węgrem nie jest Viktor Orban? Owszem, Calin Georgescu w porywach pobija te postacie swoją, że tak powiem, ekscentrycznością (aczkolwiek Trumpa nie przebija), ale czy na pewno jego wstąpienie na scenę powinno wywoływać szok?
Jest jednak coś, co odbiega od normy, nawet tej normy udziwnionej i - oksymoron - atypowej.
Za Trumpem stoi partia polityczna. Tak samo za Orbanem. Tak samo za Fico na Słowacji. Tak samo jak za Marine Le Pen (przepraszam za to nadużyciowe zestawienie, pani Le Pen przy Georgescu wypada jak Margaret Thatcher). Natomiast Calina Georgescu nie popiera żadna partia. Jak Europa długa i szeroka, jest pod tym względem unikatem.
Wracam do moich rozmów z przyjaciółmi z Rumunii. Wszyscy podkreślają, że Georgescu osiągnął sukces dzięki Tik Tokowi.
Nie, Calin Georgescu nie postował w pocie czoła i nie sprawdzał, jak mu przybywa lajków. Robotę wykonały algorytmy i boty.
Jest rzeczą zdumiewającą, że mamy w Europie tony regulacji dotyczących giełdowego handlu algorytmicznego, transakcji o wysokich częstotliwościach (high frequency trading), robodoradztwa dla inwestorów i tak dalej. Tak, aby nikt przypadkiem czegoś nie stracił finansowo (względnie by instytucje pośredniczące w obrocie nie zarabiały zbyt dużo). Nikt natomiast nie chce się zabrać za korzystanie z technologii w kampaniach politycznych gdzie, wszakże, może chodzić w ostatecznym rozrachunku o coś więcej niż parę euro. Że politycy boją się tego tematu, bo jakikolwiek ruch mógłby być uznany za zamach na demokrację, a co najmniej jej kwestionowanie? No to mamy w zamian pełną demokrację. Z kogo się śmiejemy? Z samych siebie się śmiejemy.
Ludwik Sobolewski, adwokat, w latach 2006-2017 prezes giełd w Warszawie i w Bukareszcie, obecnie CEO funduszu Better Europe EuSEF ASI
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.