Mądry Polak i szkody
Relacje górnictwa i społeczności lokalnych często wyznaczają nie argumenty, lecz emocje. Rzecz w tym, by wykazać się mądrością przed szkodą, tą górniczą.
Każdy, kto kopał dołki na plaży, wie, o co chodzi: taki podkop wcześniej czy później się zawali. Im jest większy, a jego strop cieńszy, tym zawał będzie bardziej widowiskowy.
Pobierz darmowy: PIT 2011
Mniej więcej w ten sam sposób powstają najbardziej typowe szkody górnicze. Oczywiście w tej skali mamy do czynienia ze zjawiskami, których mechanika jest skomplikowana, ale nawet intuicyjna wiedza wystarczy, by przewidzieć, że puste wyrobisko zawali się, bo takie są prawa natury.
W czasach, gdy polskie górnictwo wydobywało węgiel z pokładów zalegających stosunkowo płytko, utarło się przekonanie, że każda eksploatacja górnicza skutkuje szkodami na powierzchni. Tymczasem po węgiel kamienny schodzi się coraz głębiej. Przeciętnie o 8 m rocznie. Dziś głębokość polskich kopalń wynosi średnio około 650 m, choć oczywiście są i takie, których wyrobiska znajdują się nawet poniżej tysiąca metrów. Zatem górnictwo w mniejszym niż niegdyś stopniu dewastuje powierzchnię. Ale "w mniejszym stopniu" nie oznacza "wcale".
- Zapraszam do Bytomia - Piotr Koj, prezydent jednego z najbardziej zdewastowanych przez górnictwo miast, gotów jest polemizować z tezą o jego zmniejszającym się, negatywnym wpływie na powierzchnię. - Eksploatacja węgla, a wcześniej rud, prowadzi do upadku miasta. Mamy tereny, które obniżyły się nawet o 35 m.
Niegdyś pod Bytomiem fedrowało siedem kopalń. Została jedna, Bobrek-Centrum. To nad jej wyrobiskami znajduje się dzielnica Karb, której mieszkańców latem tego roku dotknęła katastrofa budowlana. Poważnemu uszkodzeniu uległo kilkanaście budynków. Ewakuowano kilkaset osób. Ich zrujnowane domy postanowiono wyburzyć.
- Dramat Bytomia uwidacznia się na różne sposoby - kontynuuje prezydent Koj. - Codziennie odczuwamy skutki działalności górniczej, zdarzają się katastrofy. Nawet tam, gdzie zaprzestano już eksploatacji węgla.
I tu widać podstawową sprzeczność. Górnictwo robi, co do niego należy, czyli kopie węgiel. Gminy, spod których węgiel się wydobywa, robią natomiast, co mogą, by nie zapaść się pod ziemię razem z domami, szkołami, kościołami, lasami i polami uprawnymi.
Nauka wypracowała już takie metody prowadzenia wydobycia węgla, by złoże osiadało równomiernie, a jego eksploatacja była stosunkowo mało odczuwalna na powierzchni. Niemniej szkód górniczych nie da się uniknąć raz na zawsze. Ten problem będzie istniał dopóty, dopóki pod ziemią będą pokłady węgla, czyli jeszcze przez co najmniej kilkadziesiąt lat. Niekoniecznie jednak równocześnie trwać musi wyczerpująca obie strony konfrontacja interesów przemysłu wydobywczego i lokalnych społeczności.
- Media zajmują się relacjami między górnictwem a społecznościami lokalnymi tylko przy okazji głośnych wydarzeń, takich jak katastrofa w Karbiu - uważa Dawid Kostempski, prezydent Świętochłowic. - W efekcie płaszczyznę owej współpracy wyznaczają nie racje, a emocje - dodaje.
Rzecz w tym, by wykazać się mądrością przed szkodą, tą górniczą, nawet jeśli jest ona nieunikniona.
Ligota-Panewniki to jedna z południowych dzielnic Katowic. Mieszka w niej ponad 30 tys. ludzi, którzy cenią sobie komfort życia w tej spokojnej, peryferyjnej części miasta. Pod koniec zeszłego stulecia rozpoczął się tam spór. - To był pierwszy konflikt, który powstał przy udzielaniu koncesji na wydobycie węgla kamiennego - podkreśla Olga Kaszowska z Głównego Instytutu Górnictwa w Katowicach, która dokumentowała ten przypadek.
W połowie 1999 roku Katowicki Holding Węglowy złożył stosowny wniosek u ministra ochrony środowiska, planując uruchomienie wydobycia ze złoża "Śląsk - Pole Panewnickie". Jego uwzględnienie wymagało zasięgnięcia opinii samorządów trzech miast, których granice zbiegały się nad złożem: Mikołowa, Rudy Śląskiej i Katowic. Prezydenci tych dwóch pierwszych swej zgody udzielili, prezydent Katowic powiedział "nie". Zresztą nie mógł postąpić inaczej, bo plany KHW stanowczo oprotestowali mieszkańcy Ligoty-Panewnik.
Górnicza spółka podjęła więc starania, by przekonać ich do swych zamierzeń. Odbyły się spotkania, w których uczestniczyło nawet po kilkaset osób. Wiele z nich, cierpliwie tłumacząc i wyjaśniając, holdingowi udało się nawet przekonać. W końcu, w roku 2004 złoże zaczęto eksploatować. Tyle, że konflikt nie został ostatecznie rozwiązany właściwie do dziś.
W całej tej sprawie być może najważniejsze jest to, że górnicy nie tylko chcieli, ale właściwie musieli dogadać się z lokalnym samorządem. A musieli dlatego, że uchwalone w roku 1994 Prawo geologiczne i górnicze pozwala mu wpływać na planowanie i przebieg eksploatacji złóż kopalin.
- Rzeczywiście, branie pod uwagę stanowiska samorządów wynika z przepisów, nie zaś z czyjejkolwiek dobrej czy złej woli - potwierdza Wojciech Jaros, rzecznik prasowy Katowickiego Holdingu Węglowego. Prezydent Koj jest jednak sceptyczny. - Tak naprawdę opinię samorządu na temat planu ruchu, kopalnia może wrzucić do szuflady - wyjaśnia.
Ale też właśnie z tych przepisów skorzystał, gdy bytomska kopalnia Bobrek-Centrum przedstawiła mu do zaopiniowania swój plan na lata 2012-14, który to plan, po stwierdzeniu, że przedstawione informacje są niewystarczające, prezydent zaopiniował negatywnie. A Kompania Węglowa wcale jego decyzji nie zignorowała. Uzgodniono kompromis: w przyszłym roku kopalnia będzie pracowała na podstawie tymczasowych ustaleń; w tym czasie zostaną uzgodnione szczegóły ostatecznego planu.
- Mieszkańców nie interesują globalne problemy górnictwa, lecz to, co się dzieje u nich na ulicy - przypomina prezydent Kostempski. - Odpowiedzialnością za szkody obciążają swoje samorządy. Dlatego tak ważne jest, by biznes górniczy działał zgodnie zasadami społecznej odpowiedzialności.
Dzisiejsze stosunki lokalnych społeczności i przemysłu wydobywczego określa między innymi ustawa o samorządzie gminnym z roku 1990. Ale przełom dokonał się w roku 1989. - Przede wszystkim nastąpiła wtedy zmiana świadomości społecznej - mówi dr Kaszowska. - Ludzie stwierdzili, że oni także mają coś do powiedzenia - podkreśla.
Wcześniej oczywiście też mogli żądać naprawy szkód, które powstawały w ich nieruchomościach. Teraz stali się jednak bardziej pewni siebie, bardziej uparci. Owo obudzenie obywatelskiej świadomości mieszkańców gmin górniczych jest być może wartością w ogóle najcenniejszą, choć często niedostrzeganą, nawet, jeśli po przeanalizowaniu spornej kwestii okaże się, że przesadzają albo w ogóle nie mają racji. Ważne, że tłumnie biorą udział w spotkaniach z przedstawicielami kopalń fedrujących im pod stopami, że dyskutują i chcą współdecydować.
Muszą jednak mieć także świadomość, że współdecydowanie wiąże się ze współodpowiedzialnością. - Bo z drugiej strony, jeżeli samorządy uważają, że głosami kilku lub kilkunastu radnych będą decydować o losach zakładu górniczego zatrudniającego kilka tysięcy osób, to na takie rozwiązanie zgody nie będzie - mówi Marek Uszko, wiceprezes Kompanii Węglowej.
Kompania Węglowa największe problemy ma w Rudzie Śląskiej. Tam szkody górnicze występują w szczególnym natężeniu i tam idzie najwięcej pieniędzy na ich usuwanie.
- Często uwzględniamy sugestie rudzkiego samorządu - mówi rzecznik Kompanii Zbigniew Madej. - Jego uwagi są dla nas ważne, choć nie decydujące. Przede wszystkim musimy uwzględniać zalecenia Okręgowego Urzędu Górniczego. Sporne kwestie rozwiązuje zespół porozumiewawczy - dodaje.
Takich zespołów jest w Polsce 15. Pierwsze powstały w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. W ich posiedzeniach uczestniczą przedstawiciele Wyższego Urzędu Górniczego, spółki prowadzącej eksploatację oraz gminy. Zbierają się raz na kilka miesięcy i dokonują uzgodnień dotyczących minimalizacji wpływów i usuwania skutków działalności zakładów górniczych. A także dokonują oceny realizacji swych decyzji.
- Stan prawny jest dzisiaj czytelny - uważa Marek Uszko. - Strony mają równe prawa. Z warunków koncesji uzgodnionej z jednostką samorządu lokalnego jasno wynikają zobowiązania, których przedsiębiorca powinien dotrzymać, prowadząc eksploatację.
To jedna strona medalu. Teraz ta druga. - Mieszkańcy gmin zwykli dostrzegać głównie uciążliwości wynikające z obecności górnictwa - podkreśla Olga Kaszowska. - Znacznie trudniej im dojrzeć płynące z niej korzyści.
Zwykle kopalnie, szczególnie w mniejszych gminach, są największymi pracodawcami i dużymi podatnikami. Wpłacają też do lokalnych kas niebagatelne sumy z tytułu opłat eksploatacyjnych. Dlatego samorządy zazwyczaj mają twardy orzech do zgryzienia, musząc godzić potrzeby tych mieszkańców, których dotknęły szkody górnicze z interesami ich sąsiadów, dla których górnictwo jest chlebodawcą. Zdarza się też, że "ofiary" górnictwa są równocześnie jego beneficjentami. I to nie tylko na poziomie gminnego budżetu, ale także w wymiarze osobistym.
Z drugiej strony górnictwo w następstwie wewnętrznych przeobrażeń i rozwoju innych gałęzi gospodarki stopniowo przestaje pełnić rolę największego pracodawcy, od którego kondycji zależą losy całych miast czy subregionów kraju. A to sprzyja rozwijaniu ich partnerskich relacji z lokalną władzą.
Zbigniew Konarski