Media kontra korupcja: lekarzu, ulecz się sam
Nie ma dnia, niekiedy nawet godziny, by u któregoś z szefów "Pulsu Biznesu" nie dzwonił telefon i ktoś nie próbował załatwić (prośbą, zawikłanymi argumentami, powołaniem się na znajomych i przyjaciół królika, a bywa że i groźbą), aby coś ukazało się, lub nie, w gazecie.
Bardzo irytują nas takie naciski, niekiedy odgrażamy się, że na pierwszej stronie "PB" powstanie stała rubryka, w której będziemy odnotowywać, kto i co danego dnia usiłował osiągnąć. A przecież wszystkie te telefony to mały pikuś - rozmówcy są jawni, swoje oczekiwania formułują wprost.
Istnieje tymczasem wokół mediów ciemna strefa działalności, w istocie przestępczej, mającej za cel to samo: aby coś ukazało się, bądź nie, w druku czy na wizji. Odbywa się to pod zawłaszczonym szyldem public relations i jest dramatem poważnych i etycznych agencji PR. Znalazły się one w sytuacji podobnej do tej, nad którą ubolewają dealerzy pewnej marki samochodów, upodobanej akurat przez frakcję młodzieńców króciutko ostrzyżonych i odzianych w gustowne dresy.
Nie byłoby jednak podaży, gdyby nie istniał popyt. Wiadomo, że w środowisku dziennikarskim są czarne owce oraz że istnieją tytuły i wydawnictwa stworzone tylko po to, by świadczyć usługi szemranym pośrednikom i ich zleceniodawcom. Tak pięknie bowiem wygląda kolorowa fotografia pana prezesa na lakierowanej okładce czasopisma; można ją wysłać za ocean szefom, którzy nie orientują się w rynku prasy nad Wisłą.
Media stoją dzisiaj w Polsce w pierwszej linii antykorupcyjnej krucjaty. Dlatego same powinny być czyste jak łza. Na razie jednak - łza się w oku kręci.