Nie było nas, był las; a co zostanie po nas?

Kiedyś były to domysły, dziś już wiemy, że im więcej drzew, tym lepiej. Jednak nie wszystko złoto, co się świeci i nie każda "prawda" to "prawda prawdziwa", zaś pospolite ruszenie to metoda niewskazana.

W Warszawie bardzo źle nie jest, ale na długim odcinku Alej Jerozolimskich jedynym drzewem jest palma z plastiku. Na Manhattanie jest las gęsty jak dżungla, ale to las wieżowców. W 1910 r. The New York Times bił na trwogę, że na centralnym odcinku Piątej Alei o długości ok. 4 km rośnie raptem 7 drzew po zachodniej i 6 po jej wschodniej stronie. Potem drzew przybywało, ale wolno.

W 2007 r. w Nowym Jorku rozpoczęto akcję sadzenia miliona drzew. Program MillionTreesNYC zakończono w 2015 r., dwa lata przed zakładanym terminem.

W Warszawie też się sadzi. Od 2015 r. miało przybyć prawie pół miliona nowych drzew, a cały milion nowych ma rosnąć już w 2023 r. Na pierwszy rzut oka akcja prowadzona jest z głową. Sadzonki są dorodniejsze niż kiedyś i wybrano gatunki odporne na warunki miejskie. Zobaczymy jednak, czy ktoś zadba o wodę dla nich podczas jakiejś długotrwałej suszy.

Reklama

Światowe Forum Ekonomiczne w Davos poszło dalej, nawołując do posadzenia biliona drzew w ciągu 10 lat, do 2030 roku. Odzew jest całkiem niezły. Agencja Reuters podliczyła w sierpniu 2020 r., czyli w kilka miesięcy po upublicznieniu planu, że amerykańskie miasta i wielkie korporacje zadeklarowały na razie posadzenie 800 mln drzew. Świetnie, ale to nie uratuje Ziemi. Nawet jeśli plan się powiedzie, wszystkie drzewa przeżyją i będą rosnąć zdrowo, to (przy niezmienionych innych czynnikach) korzystne efekty klimatyczno-środowiskowe tej chwalebnej inicjatywy dadzą o sobie znać dopiero po 100 latach.

Pospolite ruszenie

W listopadzie 2019 roku rząd turecki zaordynował posadzenie 11 milionów drzew przez jeden dzień. Tamtejsze media donosiły, że w mieście Çorum padł rekord - ponad 303 tysiące drzewek posadzonych przez godzinę. Już w styczniu 2020 r. szef tamtejszych rolnych i leśnych związków zawodowych mówił jednak, że większość drzew zdążyła pousychać.

Świat obiegły też obrazki z Etiopii, gdzie 23 miliony mieszkańców miało zasadzić jednego dnia aż 350 milionów drzewek. Widziałem te filmy - w dołki szły maciupkie sadzonki, które się nie przyjmą, pozostaną bez dalszej opieki lub wkrótce umrą z różnych innych powodów. Kiedyś z tej operacji może będą dwa miliony drzew, może jeden albo i jeszcze mniej.

Na Ziemi mamy około 39 mln km kw. lasów. Pięć lat temu naukowcy z Yale University (T.W. Crowther, H.B. Glick i M.A. Bradford) udostępnili globalną mapę zalesienia, z której wynika, że we wszystkich lasach świata może rosnąć 3,04 bilionów (3.040 mld) drzew. Szacunek ten współgra z danymi, że na jednym kilometrze kwadratowym lasu, w zależności od typu, rośnie od 50 tys. do 100 tys. drzew.

Trójka z Yale sądzi, że od początku cywilizacji ubyło ponad 2,5 bilionów drzew, co oznacza spadek o 46 proc. Obecnie wycina się ok. 15 miliardów rocznie. Są bardzo duże rozbieżności dotyczące skali wycinki - grupa www.ran.orgOtwiera się w nowym oknie obrońców lasów deszczowych rachuje, że pod siekiery trafia co roku "jedynie" od 3,5 do 7 mld miliardów drzew.

Tak czy owak lasów i drzew ubywa - kiedyś chodziło głównie o budulec i opał, dzisiaj dochodzi czynnik błyskawicznie rosnącego zaludnienia, więc wielki popyt na papier i kartony oraz jeszcze intensywniejsze niż w przeszłości karczowanie na cele rolnicze. Wg Banku Światowego 25 lat temu lasy stanowiły 31,6 proc. powierzchni lądów. Obecnie wskaźnik jest o 1 p.p. mniejszy, a to oznacza "wystrzyżenie" z drzew ok. 1,27 mln km2, czyli powierzchni równej terytorium RPA.

Najwięcej drzew rośnie w Rosji - podobno 642 miliardy. Na drugim miejscu jest Kanada - 318 miliardów, a na trzecim Brazylia - 302 miliardy. W Polsce mamy prawie 6,5 miliardów drzew, a w malutkiej Austrii jest ich ponad 3 miliardy. Wbrew wrażeniom z urlopowych wyjazdów na tamtejsze plaże, w Hiszpanii rośnie niemal dwa razy więcej drzew niż u nas (11,4 mld).

Pułapki zalesiania

Latem 2019 roku ośmioro badaczy pod kierunkiem Jean-Francois Bastina opublikowało na łamach magazynu Science swój szacunek globalnego potencjału odnowienia lasów. Sądzą, że na świecie zalesić można jeszcze ok. 9 mln km kw. czyli tyle, ile ma terytorium USA minus powierzchnia Polski.

Twierdzą, że zalesienie takiej powierzchni zwiększyłoby potencjał neutralizowania dwutlenku węgla o ponad 200 gigaton (200 mld ton). Świetna wiadomość: wg IEA obecna (2019 r.) emisja CO2 wynosi 33 gigatony, więc, nie zmieniając niczego innego, bylibyśmy dzięki drzewom z gazami cieplarnianymi na zero przez kilka lat. Dobre i to, ale niestety próżne nadzieje.

Przede wszystkim od lat zalesianie przegrywa z karczowaniem. Gdyby utrzymała się dotychczasowa skala i tempo wycinki, to do 2050 r. ubyłoby kolejnych ok. 223 mln ha lasów (2,23 mln km kw.). Jak będzie nie wiadomo, ale nie ma zbyt wielu powodów do optymizmu.

Tak ładnie zarysowane widoki na przyszłość psują dodatkowo krytyczne uwagi do istotnej części konkluzji naukowców pod kierownictwem Bastina. Drzewa pochłaniają CO2 dopiero, gdy są dorodne, a zanim urosną musi minąć minimum 70, a naprawdę to aż 100 lat. Jest jeszcze kontrowersja dotycząca dostępności obszarów pod nowe lasy. Szacunki zespołu Bastina mogą być sporo przesadzone, bowiem m.in. ze względu na wody podziemne nie należy zalesiać łąk, buszu, czy sawanny, a zostały uwzględnione w ich pracy.

Wśród drobnych sukcesów w zabiegach o środowisko wymieniane jest zadrzewienie przez ostatnie ćwierć wieku ok. 17 mln hektarów w rejonie Azji i Pacyfiku, głównie w Chinach. Niby sporo, ale to tylko nieco więcej niż pół Polski. Dr Lulu Zhang z tokijskiego United Nations University zwraca uwagę, że Chińczycy sadzą niemal wyłącznie robinię akacjową, czyli uprawiają monokulturę "leśną". Drzewo jest duże, a więc będzie kiedyś absorbować dużo węgla z atmosfery. Jest też ładne, ale poza tym bardzo szkodzi stosunkom wodnym, tym bardziej im jest dorodniejsze.

Dr Lulu Zhang wskazuje, że średnioroczny opad deszczów na terenach chińskich zasadzeń wynosi 700 mm, mniej więcej tyle, ile w Polsce. Robinie zużywają 92 proc. tej wody, zostawiając człowiekowi na jego potrzeby ledwo 8 proc. opadu. Odsysanie jej przez drzewa sprawia, że woda nie spływa do rzek i jezior, więc gleby stają się jeszcze suchsze.

Woda jak ziemie rzadkie

Zamartwiamy się, czy starczy nam pierwiastków ziem rzadkich i przejściowych, np. itru czy tantalu, bo co wtedy z bateriami i smartfonami, bez których nie ma życia? Zachód nie cierpi (na razie) na brak wody, więc o narastającym deficycie wody sporo się pisze, ale robi mało.

A staje się ona dobrem deficytowym. Wzrost liczebności populacji ludzkiej do ponad 9 miliardów w połączeniu z wysiłkami na rzecz poprawy jakości życia wszystkich sprawi, że za 30 lat będziemy potrzebować np. 60 proc. więcej żywności niż dzisiaj. Bez wielkich ilości wody tyle nie da się wyprodukować, chyba że świat przejdzie powszechnie na nawadnianie kropelkowe, na które nie stać biednych państw.

Wierzymy w potęgę naszych umysłów, a co rusz popełniamy błędy. Wysuszenie wielkich obszarów nastąpiło w imię dobrych - jak się wydawało - celów. Po co komu bagna i mokradła, jeśli mogą być z nich pola. Ale pola bez wody pustynnieją. Wielkie tamy naruszyły ekosystemy wodne na ogromnych terenach, a miały być elektro-dojne i w ogóle dobroczynne. Coraz częściej mówi się o groźbie wojen o wodę.

Odpusty węglowe

Na zachodnich krańcach Brazylii leży stan Acre. Tak to daleko, że w Sao Paulo i Rio de Janeiro żartują, że czegoś takiego jak Acre w ogóle nie ma. Dla bojaźliwych Acre to zielone piekło, dla odważnych i przywykłych - raj ekologa w postaci gęstej, amazońskiej dżungli. Gdyby utrzymać ten dziewiczy las takim, jakim jeszcze jest, to pochłaniałby CO2 nie tylko dla siebie, ale też np. dla bardzo odległej Kalifornii.

Pomysł zmaterializował się m.in. jako Mechanizm Czystego Rozwoju (ang. Clean Development Mechanism - CDM) i system tzw. kredytów węglowych (ang. carbon credits). Zatruwacze mogą oczyścić swe sumienie klimatyczne, zaoszczędzić na mitrędze realnej dbałości o środowisko oraz utrzymać biznes w niezmienionym lub zmodyfikowanym kształcie, poprzez zakup kredytów od tych, którzy w rachunkach emisji CO2 oraz innych szkodliwych gazów są na plusie, czyli np. od stanu Acre. Miarą kredytu jest szkoda środowiskowa wywołana emisją jednej tony CO2. W obecnym kształcie system przypomina odpusty kościelne za sowitą opłatą, więc mimo początkowego, neofickiego entuzjazmu musiał doczekać się swych Lutrów.

W 2016 r. Öko-Institut z Fryburga ocenił, że 85 proc. spodziewanych korzyści z kredytów węglowych cechuje się "niskim prawdopodobieństwem" dostarczenia realnych efektów. Rok wcześniej Sztokholmski Instytut Ekologiczny oszacował, że gdyby zamiast korzystania z kredytów poczyniono kroki ochronne na miejscu, do atmosfery uszłoby o 600 mln ton dwutlenku węgla mniej. Równie sceptyczni co do osiąganych rezultatów są Norwegowie, którzy w kontynuację CDM w formie programu ONZ REDD (ang. Reducing Emissions from Deforestration and Forest Degradation) włożyli do tej pory 3 mld euro.

Nic zatem dziwnego, że Timothy Searchinger z Uniwersytetu Princeton i World Resources Institute uważa, że w dotychczasowym wydaniu kredyty węglowe to karykatura. Nie ma dla nich standardu, a efektem jest głównie hałas medialny wokół kolejnego raportu o społecznej odpowiedzialności koncernów uczestniczących w programie. Lisa Song i Paula Moura z redakcji Propublica.org ustaliły, że od 2013 r. do 2017 r. zniknęła połowa lasów, które były objęte umowami na kredyty węglowe. Nie chodzi już nawet o las dziewiczy. Niechby i to był ten sadzony przez człowieka, lecz tam, gdzie w Acre pozyskiwano swego czasu surowiec z kauczukowców, kwitnie hodowla bydła lub uprawiane są orzechy brazylijskie. Cele cywilizacyjne przegrywają z prozą życia, ponieważ sam las ludzi nie wyżywi, zaś ściąga ich do Acre dużo. 30 lat temu stan miał 400 tys. mieszkańców, teraz o pół miliona więcej.

Po analizie zdjęć satelitarnych 13 rejonów objętych kredytami węglowymi okazało się, że w 2008 r. lasy pokrywały je w 88 proc., a w 2017 r. już tylko w 46 proc. Był i taki przypadek, że las wycięto do ostatniego drzewa.

System kredytów węglowych zawiódł. Nie tylko dlatego, że trudno kontrolować efekty, gdy jest wielu nabywców, a kontrakty względnie małe w relacji do problemu. M.in. z tego powodu Unia Europejska odmówiła uznania systemu kredytów węglowych w ochronie lasów. Można być neoliberałem do sześcianu, jak niżej podpisany, i nie wierzyć, że klasyczny rynek mógłby przyjść lasom ze skuteczną pomocą - drewno to zbyt cenny towar i coraz bliżej mu do kłów słoni i rogów nosorożców.

Przekręt z biomasą

Mnóstwo ludzi dało się przekonać, że palenie drewna zwanego dla niepoznaki biomasą to dobra forma zmagań z ociepleniem klimatu. Stoi za tym koncept, że rośliny absorbują węgiel. Dalszy ciąg polegać miał na tym, że CO2 uwalniany w trakcie spalania biomasy będzie wychwytywany i magazynowany gdzieś pod ziemią lub pod wodą. I tu jest szkopuł, bo technologie CCS (ang. carbon capture & storage) są dopiero w fazie niezwykle drogich eksperymentów. Global Carbon Capture and Storage Institute (GCCSI) podaje, że na świecie wychwytuje się i przechowuje 40 mln ton CO2, czyli tyle co nic.

Wbrew poglądom podzielanym m.in. przez wspomnianego wyżej J-F. Bastina, są badania naukowe wskazujące, że młode drzewa absorbują więcej węgla z atmosfery niż stare lasy, więc im szybszy "obrót" w gospodarce leśnej, tym lepiej. Promotorzy biomasy nie wspominają jednak o drugiej stronie medalu. Efekt wydajniejszego absorbowania węgla przez młode lasy jest bowiem rugowany w wyniku szybszego wymierania starych lasów, m.in. z powodu intensywniejszych susz.

Konkurencja węglowa między młodym a starym lasem przynosi zatem wynik w najlepszym razie neutralny, bo zanim nowy młody las wyrośnie i zacznie wchłaniać CO2 klimat zmieni się na gorsze i więcej starych lasów umrze. Najświeższy i widowiskowy przykład to wielkie pożary lasów na zachodzie USA.

Nowe argumenty przeciw biomasie znaleźć też można w pracy międzynarodowej grupy badaczy opublikowanej we wrześniu 2020 r. w "Nature Communications". Wskazują, że im szybciej drzewo rośnie, tym prędzej umiera. Np. drzewo balsa szybko wyrasta do 20 metrów i wyżej, ale zamiera już po kilku dekadach. Z kolei sosna długowieczna rośnie nawet gdy ma 5000 lat. Z lasem jest jak w bajce Jeana de la Fontaine, zając jest szybszy, ale żółw zajdzie dalej.

Pod koniec 2019 r. naukowcy zajmujący się środowiskiem i klimatem z najważniejszych ośrodków naukowych i badawczych z całej Polski wystosowali listOtwiera się w nowym oknie do władz, w którym zwrócili uwagę, że bioenergia z biomasy leśnej przez długi czas była postrzegana jako odnawialna i neutralna pod względem emisji dwutlenku węgla, tak jak energia słoneczna i wiatrowa. Jednak - jak napisali - rosnąca świadomość zmian klimatycznych, które są efektem również spalania biomasy leśnej oraz związanych z tym skutków społeczno-środowiskowych, zmieniła ten pogląd.

Apel jest właściwy. Wprawdzie w ostatnich latach niby-zielone tzw. współspalanie biomasy z węglem zostało poważnie ograniczone, ale wchodzi w życie ustawa ponownie zachęcająca do spalania drewna w elektrowniach.

Potrzebny plan B i C

Co zatem robić, jeśli wiadomo, że choćby z powodu ambicji konsumpcyjnych ok. 6 miliardów ludzi wydostających się z trudem z biedy, w dającej się przewidzieć przyszłości emisja gazów cieplarnianych nie spadnie? Cudownej recepty na wszystkie środowiskowe dramaty ludzkości nie ma, a parozdaniowe spekulacje pozbawione są sensu.

Bez wątpienia jednak konieczny jest zdrowy sceptycyzm. Nie chodzi o opuszczanie rąk czy lekceważenie zagrożeń, a o unikanie straty czasu i energii na rozwiązania w rodzaju "plastrów na raka", jak w przypadku biomasy i biopaliw, a zwłaszcza nieuzasadnionej ciągle wiary w szalony rozwój technologii OZE. Niechby taki nastąpił, ale musi być plan B i plan C. Pierwszy mógłby polegać na udaniu się do Canossy w kwestii energii atomowej. Planem C mogłoby być skupienie uwagi i środków na maksymalnym ograniczaniu szkód ze spalania węglowodorów.

Już mało który czytelnik Obserwatora Finansowego pamięta walkę Polaków z chrząszczem wypuszczonym podobno nad Polską przez "imperialistyczną soldateskę amerykańską", czyli stonką ziemniaczaną niszczącą ziemniaki - długo po II wojnie podstawę diety w naszym kraju. Również i ja zbierałem stonkę do słoika, a wraz z postępem czynionym przez ludzkość - posypywałem proszkiem DDT, zwanym u nas azotoksem, żeby szlag ją trafił. Od dawna wiemy, że DDT był gorszy od stonki, bo truł także ludzi. Niestety, nic na świecie nie jest za darmo.

Jan Cipiur, dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Obserwator Finansowy
Dowiedz się więcej na temat: ekologia | las | wycinanie drzew
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »