Nie ma sensu obrażać się na fakty
Szósty już okresowy raport Komisji Europejskiej, oceniający Polskę i dziewiątkę pozostałych państw wstępujących 1 maja 2004 r. do Unii Europejskiej, poruszył naszą klasą polityczną na długo przed terminem jego oficjalnej prezentacji (będzie to następna środa, 5 listopada).
Urząd Komitetu Integracji Europejskiej dał odpór państwowotwórczym oświadczeniem, prezydent zaś z premierem postanowili zwołać 6 listopada, niezwłocznie po prezentacji raportu, Radę Gabinetową. Widocznie uznali, iż krytyczna opinia Brukseli wyczerpuje konstytucyjne kryteria "sprawy szczególnej wagi".
Skąd taka nerwowość? Przecież Komisja Europejska tylko zebrała syntetycznie wszystkie niedociągnięcia Polski, o których powszechnie wiadomo. Nie popadając w megalomanię stawiam duże pieniądze, że identyczne dane możnaby uzyskać metodą "białego wywiadu" ze zszywki "Pulsu Biznesu" lub innej gazety z rozbudowanym działem gospodarczym. I nie jest to kwestia jakichś specjalnych zaniedbań w ostatnim okresie, już po szczycie kopenhaskim. Dużo, dużo wcześniej stawiałem na tych łamach tezę, że z rąk Grecji - która 1 maja 2004 r. z przyjemnością wreszcie pozbędzie się unijnej czerwonej latarni - przejmie ją właśnie Polska. Będziemy zamykać powiększony peleton UE choćby dlatego, że jesteśmy państwem największym spośród nowo wstępujących, a zatem z naturalnych powodów ociężałym.
Wydźwięk raportu KE ma oczywisty związek z niepokornością Polski w kwestii unijnej konstytucji. Wczoraj odbyła się kolejna sesja konferencji międzyrządowej, na szczeblu ministrów spraw zagranicznych. Ani na krok nie posunęło się naprzód porozumienie w sprawie systemu głosowań w Radzie UE po roku 2009. Z perspektywy Brukseli coraz bardziej realne staje się niezakończenie prac nad konstytucją podczas prezydencji włoskiej i przekazanie 1 stycznia rozgrzebanego tematu prezydencji irlandzkiej. Unijni technokraci tego bardzo nie lubią...