Niedola wyniosła się z Polski
Pewien interesujący wskaźnik powstał dzięki poczuciu humoru jego twórcy - amerykańskiego ekonomisty Arthura Okuna. Mowa o indeksie dyskomfortu, nazwanego później wskaźnikiem niedoli. 30 lat temu polska niedola była wielka, dziś prawie nie ma po niej śladu.
W tzw. keynesowskim modelu funkcjonowania gospodarki bezrobocie i inflacja są jak dzieci na huśtawce: gdy jedno opada, drugie idzie w górę. W telegraficznym skrócie, gdy brakuje pracy, tym mniejszy nacisk na płace i ceny, a gdy spada bezrobocie, tym wyższe szanse na wzrost płac, a z nimi cen.
Pół wieku temu ekonomiści pochyleni w uznaniu dla geniuszu Keynesa zastygli jednak w zdumieniu, ponieważ w USA huśtawka stanęła w miejscu. Inflacja rosła solidarnie z bezrobociem, co nazwano stagflacją. Profesor Arthur Okun - za prezydenta Johnsona szef bardzo wpływowej Rady Doradców Ekonomicznych prezydenta (CEA) - spróbował pomóc kolegom w ich poznawczym nieszczęściu. Uznał, że jeśli czynniki przestały się huśtać naprzemiennie, to czemu ich nie połączyć? Stworzył w ten sposób indeks dyskomfortu ekonomistów zadziwionych, że coś oczywistego przestało nagle działać.
Później, dla zachowania powagi, lecz także dla lepszego oddania istoty rzeczy ukuto nową nazwę i dziś jest to wskaźnik niedoli (misery index) tworzony z prostej sumy wartości wskaźnika inflacji i wskaźnika bezrobocia. Oba zjawiska są zmorą ludzi, więc im jego wartość wyższa, tym dla nas gorzej.
Wskaźnik ma oczywiste walory poznawcze, a ze względu na swą prostotę został ulubionym narzędziem amerykańskich polityków. Gdy za prezydentury Geralda Forda jego wartość podskoczyła do 12,66, w zwarciach kampanijnych posługiwał się nim pretendent do prezydentury - Jimmy Carter. Potem korzystał z niego Ronald Reagan wytykający Carterowi, że za kadencji tego drugiego amerykański indeks niedoli doszedł do niemal 20 punktów.
Koncept zyskał więc akceptację. Doczekał się także rozbudowy. Najpierw pomajstrował przy nim Robert Barro z Harvardu. Uznał, że do dwóch pierwszych wartości należy dołączyć jeszcze dwie kolejne. Pierwsza z dodatkowych to stopy procentowe wyrażone oprocentowaniem długoterminowych obligacji rządowych zaś druga to różnica między faktycznym wzrostem gospodarczym a długoterminową stopą wzrostu amerykańskiego PKB określaną wówczas (1999 r.) przez Barro na 3,1 proc. rocznie.
Uwzględnienie stóp procentowych jest na pierwszy rzut oka właściwe, bowiem niskie stopy świadczą, że jest dobrze, a wysokie, że coś niedobrego dzieje się w gospodarce. Są jednak do tego podejścia zastrzeżenia. Wielki amerykański ekonomista Irving Fisher wykazał, że oczekiwania inflacyjne rynku zawarte są już w nominalnej stopie procentowej, a zatem sumowanie inflacji z wartością stóp procentowych to podwójne liczenie. Z kolei czynnik wzrostu/spadku PKB został przez Barro przedstawiony w sposób niepotrzebnie pokrętny. Kolejnej modyfikacji wskaźnika niedoli dokonał Steve Hanke z John Hopkins University, który uznał, że trzeba dodać do siebie wskaźniki inflacji, bezrobocia i stóp procentowych, a od ich sumy odjąć wzrost gospodarczy per capita. Globalizacja niweluje stopniowo największe różnice we wszystkich wskaźnikach charakteryzujących poszczególne regiony i państwa, więc "udoskonalanie" oryginalnego konceptu Okuna nie przyniosło jednak zbyt wiele. I tyle w sprawie metodologii.
Indeks niedoli świetnie nadaje się do obrazowania postępu gospodarki w dłuższym czasie, jak również do porównań międzynarodowych. Na podstawie danych GUS skonstruowałem szereg dla Polski po 1989 r. naśladujący oryginalną wersję prof. Okuna. Widać z niego wyraźnie, że początki zmiany ustrojowej były niezwykle ciężkie, a wydobywanie się gospodarki z głębokiego dołu, w który wpadła już w latach 70. minionego stulecia trwało długo.
W 1990 r. indeks polskiej niedoli doszedł do prawie 600 punktów. Wynikowi temu daleko jest wprawdzie do rekordów światowych, ale zapisaliśmy się niestety w annałach. Poprawa ze stanu katastrofalnego na tylko zły była jednak błyskawiczna, bowiem już w 1991 r. wskaźnik spadł wyraźnie poniżej setki, praktycznie wyłącznie wskutek okiełznywania inflacji, ponieważ bezrobocie wyraźnie wzrosło.
Polska gospodarka wygrzebywała się z kłopotów systematycznie, ale w dość niespiesznym tempie. Do 1998 r. włącznie psuła nam życie głównie inflacja, której wskaźnik był w tych latach zawsze wyższy (na początku bardzo sporo) od wskaźnika bezrobocia. Potem były jeszcze trzy dość kiepskie lata 1999, 2000 i 2001. W kolejnych można już mówić o ostatecznym poskromieniu wzrostu cen. Przez następne 15 lat, tj. do 2017 r. włącznie największym minusem było wysokie, a później stosunkowo wysokie bezrobocie.
Spojrzenie praktycznym okiem podpowiada, że w przypadku podnoszenia gospodarki z ruin, połączonego z dążeniem do kompletnej zmiany jej struktury, wysokie bezrobocie musi trwać długo. Zmiany po stronie podaży wymagają czasu koniecznego na dokonanie porządków, na inwestycje i na ich przyspieszenie w wyniku mozolnego przekonywania do siebie inwestorów zagranicznych. Trzeba też odczekać swoje, aż rynki zagraniczne zaakceptują nowe źródło zakupów, które przez lata było niewiarygodne, kojarząc się na domiar złego z niewydolnością i tandetą. W takich warunkach tworzenie dużej liczby niesubsydiowanych miejsc pracy jest niemożliwe.
Na subsydiowanie zatrudnienia w warunkach kryzysowych nie ma środków. Gdyby jednak były, to sztuczne kreowanie i utrzymywanie miejsc pracy kłóci się przede wszystkim z długofalową potrzebą uzdrowienia gospodarki i finansów, a na krótszą metę z celem w postaci zwalczenia inflacji. W dodatku był jeszcze czynnik katastrofalnego zadłużenia, który uniemożliwiał sięgnięcie do wygodnego dla "krótkowidzów" instrumentu w postaci zwiększenia deficytu budżetowego.
Zatrudnianie przynosi owoce, gdy praca przysparza firmie zysków. U nas przez lata nie mogło być ich dużych, ponieważ oferta produkcyjna nie była dla potencjalnych klientów wystarczająco dobra, a wydajność była niska z dwóch głównych powodów - niskiej jakości ludzi i maszyn. Bezrobocie spadało zatem powoli, ale konsekwentnie, co zawdzięczamy trzymaniu się przez cały okres od 1989 r. tej samej głównej linii polityki gospodarczej.
W 2018 r. indeks niedoli wyniósł zaledwie 6,1 i zamienił się w indeks sukcesu. Jeśli warunki zewnętrzne nie ulegną głębokiej zmianie na gorsze i zdołamy jednocześnie utrzymać wewnątrz kraju poprawne relacje makroekonomiczne, zwłaszcza w zakresie deficytu budżetowego, jak również przyspieszyć inwestycje, to w kolejnych latach nie powinno być gorzej.
Z porównaniami międzynarodowymi jest gorzej, ponieważ każdy autor tworzy indeksy niedoli na własną modłę i korzysta z różnych źródeł danych. Najbardziej systematyczny jest prof. Hanke, który opracowuje międzynarodowy indeks niedoli co roku. Przypomnijmy, że jego wskaźnik to suma inflacji, bezrobocia i stóp procentowych pomniejszona o stopę wzrostu PKB per capita. Trzy pierwsze ciągną wskaźnik do góry, a więc wraz ze wzrostem ich sumy rośnie niedola, a czwarty trzeba odjąć, bo wzrost gospodarczy przynosić ma ludziom ulgę.
Ostatnie jego zestawienie obejmuje 95 państw i ich sytuację w 2018 r. Najzdrowszym państwem pod względem makroekonomicznym była wówczas Tajlandia. Jej wskaźnik wyniósł 1,7 a na jego wysokość najbardziej wpłynęły niskie stopy procentowe. Na drugim miejscu uplasowały się Węgry - 2,6. Steve Hanke dodaje, że w przypadku Węgier na ich świetną pozycję w rankingu wpłynęło niskie bezrobocie i wymaga to krótkiego wtrętu. Kilka lat temu rząd węgierski urządził kilkaset tysięcy nowych, ale bardzo nisko opłacanych miejsc pracy przy manualnych robotach na ulicach, które kiedyś nazywano społecznie użytecznymi. Uzyskany zarobek nie pozwala na przeżycie, ale wpływ na bezrobocie był piorunujący. Efekt widać w statystykach. Jeszcze w 2013 r. tamtejsze bezrobocie wynosiło ok. 11 proc., a obecnie nie przekracza 3,5 proc.
Na kolejnych miejscach była w 2018 r. u prof. Hanke Japonia (3,3), Austria (3,9) i Chiny (4,2). Na przeciwnym biegunie od 2015 r. tkwi Wenezuela ze wskaźnikiem w apokaliptycznej wysokości prawie 1,75 miliona punktów. Na ten beznadziejny przypadek totalitaryzmu polityczno-ekonomicznego szkoda słów i czasu. Druga od końca jest Argentyna dręczona od bardzo dawna przez populistyczne lub dyktatorskie rządy. Jej wskaźnik wyniósł 105,6, czyli więcej, niż zdołaliśmy zebrać w Polsce w ponurym pod każdym gospodarczym i społecznym względem 1991 roku. Nie dziwi, że tuż za Argentyną jest Iran, który od dekad gnie się pod ciężarem złych rządów i amerykańskich sankcji. Spektakularną niedolę cierpi czwarta od końca Brazylia, która przez długie lata rządów lewicowych miała być przykładem lepszej drogi. W jej przypadku na wskaźnik w wysokości 53,6, o kapkę tylko wyższy niż dla Turcji, największy wpływ miały wysokie stopy procentowe (39 proc.). Polska zajęła w 2018 r. wysokie 17 miejsce (6,5), ustępując bardzo niewiele Niemcom (14 pozycja - 5,6).
Postęp Polski jest wyraźny, bowiem w zestawieniu datowanym na rok 2013, na 89 uwzględnionych państw, z wynikiem 19,8, na który wpłynęło wysokie bezrobocie, o czym była już mowa wcześniej, zajmowaliśmy 37 miejsce od końca.
2013 rok był ciągle jeszcze czasem lizania przez Zachód ran po wielkim kryzysie finansowym, więc nie dziwi w tym świetle, że od niedoli mierzonej inflacją, bezrobociem i stopami procentowymi wolne były przede wszystkim państwa azjatyckie, które zajęły pierwszych 8 miejsc. Były to kolejno: Japonia, Tajwan, Singapur, Korea Płd., Tajlandia, Katar, Malezja i Chiny.
W celu oceny bieżącej sytuacji posłużyłem się danymi publikowanymi co tydzień przez The Economist, który ujmuje w swoich zestawieniach 42 państwa najważniejsze dla globalnej gospodarki i oddzielnie strefę euro. Na podstawie tabeli z 2 stycznia 2020 r. sporządziłem dwie wersje indeksu niedoli: pierwszy będący sumą inflacji, bezrobocia i stóp procentowych oraz drugi, w którym od tej sumy odjęty został wskaźnik wzrostu. Ponieważ jest to obraz z danego okresu i wyniki nie są porównywane z przeszłością brak ujęcia wzrostu PKB w wartości per capita nie ma znaczenia, bowiem liczba ludności zmienić się może istotnie tylko w długim czasie.
W obu przypadkach plasujemy się mniej więcej w połowie rankingu. Dzisiejsze wielkości indeksu niedoli oddają mniej więcej naszą pozycję w światowej stawce państw i ich gospodarek. Zauważalny jest wpływ wzrostu gospodarczego, który w porównaniu z wersją trójczynnikową zmniejsza indeks niedoli dla Polski do wielkości poniżej 6 punktów i przesuwa nasz kraj powyżej strefy euro.
Indeks niedoli ma przede wszystkim wartość ilustracyjną. Można go porównać do wskaźników służących do szybkiej i bardzo wstępnej oceny przedsiębiorstw, np. w rodzaju wskaźników płynności, rotacji zapasów itp. Nie powiedzą one wszystkiego o firmie, ale dadzą znać w jakim jest mniej więcej stanie i czego się można spodziewać po bardziej szczegółowych analizach. W przypadku naszej gospodarki, na podstawie zmian wskaźnika niedoli można powiedzieć, że po 30 latach jest świetnie, patrząc z bieżącej perspektywy jest co najmniej nieźle, lecz ciągle może być lepiej.
Jan Cipiur, dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii