Ostatni wywiad z premierem Millerem
Ustępujący premier nie ma wątpliwości, że przedsiębiorcy będą wspominać jego rządy z rozrzewnieniem. Na pewno?
"Puls Biznesu": Panie Premierze, gdyby historia dała Panu jeszcze jedną szansę, to których ludzi by się Pan wystrzegał, których projektów w ogóle nie podjął, a którym nadał priorytet? Leszek Miller: Ludzie, od których wolałbym trzymać się z daleka, systematycznie się ujawniają - ktoś sobie nagle coś przypomina, jakieś iluminacje, olśnienia... Jeśli zaś chodzi o projekty, to niewiele bym zmienił, albowiem dwa i pół roku temu priorytety musiały być takie, jakie były - przystąpienie do Unii Europejskiej na najlepszych możliwych warunkach oraz ożywienie gospodarki i wejście na ścieżkę szybkiego wzrostu. Może bym tylko nie podjął nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji albo poprzestał tylko na jej części dostosowującej ją do standardów unijnych...
Odchodzi Pan nie dlatego, że tak zaplanował, lecz dlatego, że musi. Czy w związku z tym dokonał Pan rachunku sumienia i zdiagnozował przyczyny klęski? - Rządy odchodzą z trzech powodów: gdy wybuchają jakieś niepokoje społeczne czy demonstracje obywateli, gdy rozsypuje się zaplecze polityczne rządu, który musi przecież forsować w parlamencie swoje projekty ustaw, albo gdy wybuchają jakieś wielkie afery. Nas dotknęły dwa ostatnie - klub SLD pękł pod wpływem sondaży, które z kolei w dużym stopniu wynikają ze sprawy Rywina oraz innych zdarzeń, zakwalifikowanych jako aferalne.
Piętą achillesową rządu była niewątpliwie polityka kadrowa. Na przykład do dzisiaj intryguje nas zaskakujące odwołanie dwóch strategicznych ministrów gospodarczych w pierwszym dniu po powrocie Pana Premiera ze świąteczno-noworocznego wypoczynku w ubiegłym roku. Co się działo w Zakopanem i kto tam Panu doradzał? - Nie działo się nic, poza tym, że na sylwestra wystąpiłem w stroju góralskim i podobno ładnie wyglądałem. Natomiast już wcześniej konsultowałem połączenie resortu gospodarki z pracą i polityką społeczną. I stało się tak, jak miało się stać - minister Jacek Piechota utracił stanowisko, bo po prostu połączono dwa resorty. Jeśli natomiast idzie o Wiesława Kaczmarka, to nie chcieli z nim współpracować koledzy ministrowie. Zaczęli się skarżyć szefowie resortów gospodarczych i nie miałem wyjścia.
A czy nie żałuje Pan powołania do rządu Mariusza Łapińskiego? - Łapiński prowadził przed wyborami prace dotyczące reformy służby zdrowia. Zapowiedzieliśmy przecież likwidację kas chorych, utworzenie NFZ, przejęcie przez państwo większej odpowiedzialności za ochronę zdrowia. Jeśli nawet było to błędne, to po prostu wykonywaliśmy program wyborczy. Może minister okazał się zbyt apodyktyczny i nieskory do pogłębionych konsultacji społecznych, za co zapłacił wysoką cenę.
Jak Pan dobiera sobie przyjaciół, bo na przykład Adam Michnik, który deklaruje, iż jest Pana przyjacielem, de facto przyczynił się w największym stopniu do upadku rządu... - Nie sądzę, że Michnik. Najpierw Rywin, który złożył tę swoją ofertę, a potem politycy z komisji śledczej, którzy zwietrzyli dobry interes, jakim było zniesławianie SLD i mnie osobiście - i konsekwentnie dążyli do celu, mając stale do dyspozycji media. Do samego Michnika nie mogę mieć pretensji za opublikowanie relacji z wydarzeń, które się wydarzyły. Notabene, gdyby nastąpiło to od razu w lipcu, a nie dopiero w grudniu, skutki byłyby takie same.
Pana kadencję można podzielić na dwa etapy - Millera, który nie zaprząta sobie głowy gospodarką, oraz Millera, który nagle czyni z tego obszaru priorytet i zaczyna prezentować stanowisko wręcz zaskakujące przedsiębiorców. Z drugiej strony - nie prywatyzuje Pan, lecz nawet renacjonalizuje gospodarkę... - Jeśli myślicie panowie o Stoczni Szczecińskiej czy Ożarowie, to te przykłady są źle dobrane. Moglibyśmy przecież zatrzeć ręce i obalić dogmat, że wszystko co prywatne jest lepsze od państwowego. Klasyczny prawicowoliberalny rząd tak by może postąpił, ale dla rządu lewicy, czy centrolewicy, nie mogło być obojętne, co się stanie z ludźmi tracącymi pracę. To jest w ogóle pytanie o skalę interwencji państwa w gospodarkę. Natomiast nie jest prawdą, że na początku nie interesowałem się gospodarką, może tylko za mało interesowałem się pracą gospodarczych ministrów... Co się zaś tyczy prywatyzacji, to w Polsce wciąż ma ona silny zapach ideologiczny. Przypomnijmy choćby prywatyzację Stoenu - awantury w Sejmie, media gotowe do rozszarpania ministrów skarbu. Przez wiele lat każdy kolejny minister będzie miał z tym zjawiskiem do czynienia.
Czy wie Pan już, co to jest plan Hausnera? Miał zbawić Polskę, ale w tej chwili chyba już go nie ma... - Był to właściwie plan rządu, jako że uzyskał stempel Rady Ministrów. Zresztą namawiałem wicepremiera Hausnera, aby nie posługiwał się tak często własnym nazwiskiem, ponieważ może to antagonizować innych ministrów. Natomiast bardzo na czasie jest pytanie, co z planem będzie dalej? Można je rozszerzyć - czy zostanie jeszcze uchwalone coś, co jest dobre dla gospodarki i przedsiębiorstw. Mam poważne wątpliwości.
Nikt nie ma złudzeń, że racjonalizacja wydatków publicznych jest niezbędna - tylko dziś nikt nie chce jej legitymizować. - W momencie rozpadu klubu SLD skończyły się szanse na przyjęcie ustaw potrzebnych gospodarce i przedsiębiorcom. Następuje gwałtowna populizacja Sejmu, posłowie czują już zapach wyborów i bardzo trudno będzie przeprowadzić coś nowego. Oby przeszły przynajmniej ustawy już zaawansowane, na przykład ta o swobodzie gospodarczej. Obawiam się, że to, co można było zrobić dla polskiej gospodarki, zostało zrobione w ciągu tych dwu i pół lat, a teraz już nic się nie uda.
Jak wobec tego rysują się szanse gabinetu Marka Belki? - Rząd jest stworzyć łatwo, bo wystarczy, że prezydent wręczy nominacje - i to się 2 maja stanie. Jednak rząd musi następnie pójść do Sejmu i uzyskać wotum zaufania. Wszyscy mówią, że szanse tej operacji wynoszą pół na pół - i ja to potwierdzam. Jeśli Rada Ministrów nawet uzyska wotum, to i tak będzie miała bardzo trudną drogę, dla każdej ustawy montując jakąś doraźną koalicję, jako że na stabilną większość się nie zanosi.
Czy bazując na własnych doświadczeniach mógłby Pan Premier swojemu następcy coś podpowiedzieć? - Kadrowo profesor Marek Belka jest dosyć dobrze zorientowany. Ciężko mu będzie z wszystkimi ustawami, które okażą się choćby trochę kontrowersyjne, bo nikt nie będzie chciał się pod nimi podpisać. Powinien pamiętać, że nie wystarczy przyjęcie projektu przez Radę Ministrów, ale że potem trzeba mu zapewnić poparcie w parlamencie. To najlepszy dowód, że nie może funkcjonować rząd apartyjny, rząd apolityczny, jakiś mityczny rząd fachowców.
Wywołał Pan dyskusję, na której mógł zbić polityczny kapitał, ale nie wykorzystał okazji. Chodzi o podatek liniowy. - To akurat bardzo zaszkodziło mojemu ugrupowaniu i gdy dzisiaj koledzy mówią o przyczynach odwracania się elektoratu od SLD, wymieniają właśnie podatek liniowy. W pewnym sensie został on wprowadzony - na poziomie 19 proc. CIT oraz PIT od osób prowadzących działalność gospodarczą. To i tak osiągnięcie, że w ogóle udało się oswoić SLD z myślą o liniowym...
A kto Pana oswoił? Pamiętamy dość sarkastyczne wypowiedzi o podatku liniowym jako o rozwiązaniu egzotycznym. I nagle, ku zaskoczeniu wszystkich... - Wiele rozmawiałem ze słowackim premierem Mikulasem Dziurindą, który przeprowadził podatek liniowy przez parlament, przy wecie prezydenta i próbie odwołania rządu. To banalne, ale naprawdę musimy rozwijać się znacznie szybciej niż kraje Europy Zachodniej. Dlatego uważam, że nieważne, jak się podatek nazywa. Ważne, czy jego stosowanie przyspiesza wzrost czy nie. Doświadczenia Słowacji będą w Polsce na pewno uważnie przestudiowane.
Czy słowa premiera można w Polsce traktować poważnie? W ubiegłym roku zapowiedział Pan, że rozmawiał z ministrami i kolejnych zmian kadrowych w rządzie nie będzie, a wkrótce karuzela ruszyła. No i przykład sztandarowy - ogłoszona rok temu wspólnie z prezydentem koncepcja szybszych wyborów parlamentarnych 13 czerwca 2004 r., o której od samego początku było wiadomo, iż jest tanim chwytem propagandowym. - Sformułowaliśmy wtedy warunki prowadzące do ewentualnych wyborów 13 czerwca, między innymi przyjęcie budżetu na rok 2004 oraz racjonalizację wydatków publicznych. Skoro nie zostały one spełnione, to i postulat połączonych wyborów krajowych i europejskich przestał być aktualny. Koncepcja ta wciąż jeszcze powraca, ale nie jest możliwa z powodów konstytucyjnych.
Gdyby jeszcze raz mógł Pan wybierać koalicjanta, z którym skutecznie dałoby się reformować gospodarkę, to kto byłby Panu najbliższy? - Wspólnie z Unią Pracy wygraliśmy wybory i było oczywiste, że będziemy razem w koalicji rządzącej. SLD i UP zachowywały się bardzo racjonalnie. Gdy wprowadzaliśmy ustawy ważne dla przedsiębiorców, np. obniżające podatki, pakiet dla przedsiębiorczości czy pierwszy pakiet oszczędnościowy ministra Belki, to koleżanki i koledzy z obu klubów zaciskali zęby i głosowali nad rozwiązaniami, do których nie byli przekonani. Dzisiaj nie będą już tak głosować i na tym polega zmiana, która będzie miała brzemienne skutki. Ponieważ brakowało nam głosów, weszliśmy w koalicję z PSL, które było zawsze trudnym partnerem. Nasze drogi się rozeszły, bo nie można być jednocześnie i w koalicji rządzącej, i w opozycji.
Dlaczego rząd nie podjął skutecznej próby ograniczenia bezrobocia? - Jak to nie podjął? Przecież najlepszą metodą walki z bezrobociem jest wzrost gospodarczy. Nastawiliśmy się na różne programy typu pierwsza praca i bezrobocie nareszcie nie rośnie. Nie mówię, że jest to jakieś wielkie osiągnięcie, ale w tym roku po raz pierwszy prawdopodobnie przybędzie ćwierć miliona miejsc pracy.
A co takiego zrobił Pana rząd, że przełożyło się to na wzrost gospodarczy? - Choćby wdrożył pakiet "Przedsiębiorczość - rozwój - praca", wzbogacony kilkoma ustawami Grzegorza Kołodki. Restrukturyzacja, usuwanie zatorów płatniczych, stałe poszerzanie swobody działalności gospodarczej - te czynniki na pewno wpłynęły na wzrost. Doszedł do tego eksport, którego wyniki są w części pochodną urealnienia wartości złotego, ale też poprawy konkurencyjności polskiej gospodarki. W całym programie znajdowały się elementy, które pomagały przedsiębiorcom...
...czy może tylko nie przeszkadzały? - To nieprawda, że gospodarka funkcjonuje sama. Na szczęście jest już uniezależniona od więzów administracyjnych, ale zawsze rozwija się albo zwija w określonych warunkach, sprzyjających bardziej lub mniej. Ustawa o swobodzie gospodarczej będzie krokiem wyjątkowo sprzyjającym. Oby tylko została wreszcie przyjęta.