Państwo prawa wchodzi w nowy rok z poślizgiem
Rok 2002 zakończył się trzy dni temu, ale tylko teoretycznie, według dominującego na świecie kalendarza gregoriańskiego. W Rzeczypospolitej Polskiej praktycznie będzie on jeszcze trwał przez mniej więcej trzy tygodnie.
Według jakiegoż to kalendarza? Nie juliańskiego i nie księżycowego, lecz... prawnego. Lepiej pasuje określenie "kalendarz bezprawny", w znaczeniu - bez prawa. Albowiem najwcześniej w drugiej połowie stycznia zaistnieje, czyli fizycznie dotrze do ponad 60 tys. odbiorców, ostatni, 268-stronicowy Dziennik Ustaw nr 241 z 31 grudnia. Również inne pojemne numery z końcówki roku 2002 będą się rozchodzić po kraju dopiero w przyszłym tygodniu.
Państwowa fabryka legislacyjna ustanowiła w roku 2002 kolejny rekord, produkując aż 16 020 stron Dziennika Ustaw (patrz diagram). Cena jego rocznej prenumeraty została zawczasu podniesiona, ale i tak pokryła koszty wydawnicze zaledwie do października - przez dwa ostatnie miesiące prenumeratorzy otrzymywali gratisy. Przy ogromnym wysiłku pracowników Rządowego Centrum Legislacji oraz Zakładu Wydawnictw i Poligrafii Centrum Obsługi Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, od 27 do 31 grudnia wydano aż 10 (słownie: dziesięć) numerów Dziennika Ustaw, liczących 1320 stron i zawierających 146 pozycji. Wśród nich znalazł się słynący punktualnością budżet państwa na rok 2003 (ogłoszony 30 grudnia) oraz kilka innych ustaw, cała reszta zaś to rozporządzenia, wydane przez rząd, premiera lub poszczególnych ministrów w grudniu, a wchodzące w życie najczęściej 1 stycznia 2003 r.
Wiele z tych rozporządze- ma charakter specjalistyczny, przygotowywane były przez resorty od wielu miesięcy i naprawdę nie ma żadnego uzasadnienia logicznego, prawnego czy politycznego odkładanie ich podpisywania na ostatnią chwilę. Ze względu na swoją treść, wiele z nich powinno mieć okres vacatio legis przynajmniej zachowujący legislacyjną granicę przyzwoitości, jaką jest 14 dni. Tymczasem akty prawne ogłaszane w sylwestrowy wieczór wchodzą w życie formalnie po kilku godzinach, a faktycznie (jeśli za punkt odniesienia uznamy moment ich dotarcia do odbiorców) - wiele dni po Nowym Roku, czyli z mocą wsteczną. Ciekawe, że ten prawny relatywizm jest zjawiskiem całkowicie apolitycznym. Zmieniają się rządzące ekipy, każda kolejna zapowiada uporządkowanie chaosu w zarządzaniu pa-stwem - a jednak wciąż działają w niedoczasie.
Nakład Dziennika Ustaw wynosi obecnie około 64 tys. egzemplarzy, co obejmuje prenumeratę oraz średnią sprzedaż detaliczną (pojedyncze, bardziej chodliwe numery, miewają nakład większy). Anormalność sytuacji w ko-cówce roku przekracza zdolności produkcyjne nie tylko własnej poligrafii KPRM, ale także wykonujących sylwestrowe zlecenia drukarni zewnętrznych. Centralny aparat pa-stwowy radzi sobie w ten sposób, że drukuje terminowo na przykład 1 tys. egzemplarzy - dla potrzeb własnych oraz w celu udostępnienia danego numeru do sprzedaży detalicznej w co najmniej jednym punkcie w Warszawie (konkretnie - w dwóch punktach). Po wypełnieniu tego ustawowego obowiązku, reszta nakładu drukowana jest w miarę poligraficznej wydolności. Niecierpliwa masa prenumeratorów, która słyszała o jakichś bardzo ważnych przepisach i chciałaby je poznać, musi pokornie milczeć i czekać.
W tej sprawie mało pomocny jest Internet. Po pierwsze - Dziennik Ustaw pojawia się na stronie www.cokprm.gov.pl (ogólnodostępna jest tylko strona tytułowa ze spisem treści) z opóźnieniem kilkunastu dni, co kompromituje rządowe służby informatyczne. Po drugie - treść zapisu elektronicznego nie stanowi jeszcze w Polsce źródła prawa. Szkoda, że Konstytucja nie rozstrzyga, jak w "demokratycznym pa-stwie prawnym" należy traktować przepisy, które niby są i obowiązują zarówno podmioty gospodarcze, jak i zwykłych obywateli, ale których nikt - poza wybra-cami - nie widział na oczy.