Pendolino na polskich torach: Błędny pociąg

Historię pociągu Pendolino w Polsce chciałoby się zacząć od: "a miało być tak pięknie". Problem w tym, że na żadnym etapie tego przedsięwzięcia nic nie wskazywało, aby "miało być pięknie".

Kiedy tylko Sławomir Nowak, znany wśród partyjnych kolegów z PO jako "Pindololo", zwierzył się Polakom z chęci zakupienia ultraszybkich pociągów jak spod igły z włoskiej fabryki, eksperci przecierali oczy ze zdumienia. Od samego początku było wiadomo, że aby maszyny te mogły osiągnąć deklarowaną przez fabrykę prędkość podróżną 200-250 km/h należałoby wymienić tory w całej Polsce. Bo u nas pociągi na niektórych odcinkach nie są w stanie jechać więcej niż 14 km/h, a co dopiero z prędkością 10-15 razy większą... W trakcie prób technicznych wyrafinowana, wychylna konstrukcja Pendolino (po włosku: wahadełko) nie mogła więc wykazać wszystkich swoich zalet, które ujawniają się właśnie przy najwyższych prędkościach.

Reklama

Zadawano też pytanie o "narodowość" Pendolino. Oczywiście, w sytuacji kiedy nie mielibyśmy rodzimych producentów składów kolejowych albo ci nie byliby w stanie zaoferować konkurencyjnych produktów, moglibyśmy na zakupy udać się (samolotem) do Rzymu. Ale w Polsce PESA - firma z Bydgoszczy z powodzeniem zaopatruje polskie miasta w dynamiczne tramwaje i zbudowanie solidnego, jak mówią fachowcy, EZT, czyli elektrycznego zespołu trakcyjnego, nie byłoby dla niej zadaniem przerastającym umiejętności inżynierów, zdolności robotników i profesjonalizm menedżerów. Oczywiście, nie byłby to skład prestiżowy jak Pendolino i tak szybki (ech, te skojarzenia z Ferrari i Maserati!), ale użyteczność obu składów na polskich torach jednaka, zaś cena PESY - z zupełnie innej galaktyki...

Rządowa propaganda wieściła sukces. Tak jak Aleksander Kwaśniewski miał nas za rękę zaprowadzić do Europy, tak Pendolino miało nas tam z nieziemską prędkością zawieźć. W dodatku za pół darmo, bo Europa tak naszej obecności u siebie pragnęła, że postanowiła nam ten luksusowy towar importowany dofinansować. Już mieliśmy pakować walizki, już mieliśmy żegnać bursztynowy świerzop i grykę jak śnieg białą, już całowaliśmy dziatki, by rzucić się w podróż o prawdziwie europejskim standardzie (ech, odzywają się lata jazdy na łasce i niełasce imperium PKP!)... Aż tu nagle cały plan rozsypał się niczym domek z kart.

Uciekająca kasa

Dzieje finansowania projektu "Pociąg 2.0" to temat na współczesną epopeję. Zaczęło się zupełnie zwyczajnie. Pendolino miało być fundowane przez Unię Europejską. Tylko głupiec nie skorzystałby z takiej okazji! Tabor lśniących maszyn z importu za pieniądze niemieckiego, czy tam francuskiego podatnika to nie lada gratka. Co prawda brukselski przelew miał pokryć połowę inwestycji, ale nie ma co szukać dziury w całym - finansowanie to finansowanie. Oczywiście, detalem pozostawała także zmiana, jakiej dokonała Bruksela. Urzędnicy szczebla europejskiego bowiem całkiem trafnie spostrzegli, że Pendolino to projekt komercyjny i nie należy mu się 50-proc. wsparcie, a jedynie 22-proc. Jakby tego było mało, nie w ciemię bita Unia Europejska słusznie uznała, że za ten twór włoskiej myśli technicznej trochę przepłaciliśmy i z 22 proc. zrobiło się 18,5 proc., ale przecież skorośmy już pokonali przeszkody takie, jak przestarzałe tory, konkurencję z Polski, to jakieś procenty miałyby nas powstrzymać?

Cały kontrakt opiewał na 400 mln euro. UE uznała, że 60 mln (to prawie 250 mln zł) zostało wydanych niepotrzebnie. Dlatego 22 proc. nie jest liczone od 400 mln euro, a od 360 mln. Zmniejszenie kwoty dotacji stworzyło problem dla PKP Intercity - skąd wziąć kwotę, o którą zostało obcięte subsydium? A to kawał grosza, bo około 14 mln euro. Portal biztok.pl zadał sobie trud zapytania rzecznika prasowego spółki, jak zamierzają zdobyć te pieniądze. PKP Intercity nie była w stanie udzielić odpowiedzi na to pytanie, firma była bowiem zajęta... rozwiązywaniem problemu niedziałającego systemu internetowej rezerwacji biletów na przejazdy flagowym wehikułem. PKP Intercity zaplanowała bowiem wraz z wprowadzeniem do oferty połączeń obsługiwanych Pendolino mocne wejście i wizerunkowy skok w nadprzestrzeń. Miało być tak pięknie, a wyszła wizerunkowa klapa: zawiodła informatyka i pasażerowie chcący za miesiąc (tyle wynosił okres przedsprzedaży) przejechać się najnowszym nabytkiem byłego ministra transportu, musieli udać się do tradycyjnej kasy biletowej.

Złośliwość rzeczy martwych! Nie dość, że tory nieprzystosowane do włoskiej technologii, Unia Europejska zakwestionowała zasadność wydania ćwierci miliarda złotych, to jeszcze jak grom z jasnego nieba usterka informatyczna. Oczywiście, wszystko jest jednym wielkim zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności i nikt tutaj nie oskarża PKP Intercity o nieudolność, albo (o zgrozo!) o łapówkarstwo. Jak pech, to pech.

Ministra pociąg do pieniędzy

Wzorując się na wieszczu Mickiewiczu, aby epopeja była dziełem uniwersalnym, należy skropić ją wątkami obyczajowymi, a nawet kryminalnymi. W międzyczasie Sławomir Nowak, którego opinia publiczna okrzyknęła "ojcem projektu "Pendolino"", przestał być ministrem. Na jego miejsce weszła minister Elżbieta Bieńkowska, klimatolog, która jednak jesienią wraz z Donaldem Tuskiem pojechała "na Erasmusa do Brukseli" i jej obowiązki przejęła Maria Wasiak. O tej ostatniej damie wiadomo, że poza radomskim pochodzeniem i byciem "psiapsiółką" pani premier w latach 2011-2012 pełniła funkcję prezesa zarządu Polskich Kolei Państwowych. Takie referencje wzbudzają mieszane uczucia.

Zmianom w fotelu ministra odpowiedzialnego za nadwiślański transport towarzyszyło stopniowe pogrążanie (się) Sławomira Nowaka. Najpierw dziennikarze rozdmuchali "aferę taśmową", w wyniku której wyszło na jaw, że "Lolo Pindolo" ma trochę za uszami. Wiele tego nie ma - 50 tys. zł, a to przecież "nie są wielkie pieniądze", ale tutaj "o styl niepłacenia" się kwestia rozbija. I najpewniej przez ten "styl niepłacenia" Sławomir Nowak musiał sam jeden wypić piwo, które mu wszyscy koledzy partyjni i sympatycy jego formacji politycznej nawarzyli. To na niego spadły wszystkie najgorsze obelgi. To on stał się wrogiem publicznym numer jeden. To on miał złożyć mandat posła. Wreszcie - to do niego jak rzep przyczepili się dziennikarze mediów sympatyzujących z opozycją. Jeden z nich szedł za nim 15 minut zadając w kółko jedno pytanie: "kiedy złoży pan mandat posła?". Nie jeden by zwariował. Nowak zniknął z pierwszych stron gazet, z pierwszych ławek Sejmu, ale z diety poselskiej nie zrezygnował. Dopiero inne zdarzenie stało się asumptem do opuszczenia parlamentarnego stołka.

50 tys. zł było kwotą za małą do złożenia mandatu, ale już 20 okazało się wystarczyć. Ta przedziwna matematyka Nowaka, jak widać, stosowana była nie tylko przy projekcie "Pendolino". 27 listopada 2014 r. "Pindololo" usłyszał wyrok w słynnej sprawie swojego nie wpisanego do oświadczenia zegarka. Zasądzono mu 20 tys. zł grzywny plus pokrycie kosztów procesu, a sam ojciec projektu "Pendolino" obiecał złożyć mandat posła i odwołać się do wyższej instancji. Dlaczego dopiero teraz? Może ma to jakiś związek z praktycznym objęciem iście cesarskiej władzy nad Europą przez Donalda Tuska?

Bolid pod specjalnym nadzorem

W historii Sławomira Nowaka jest pewna przewrotność. Pomimo kilku afer wokół osoby posła Nowaka, a także wcielenia w życie planu z góry skazanego na porażkę, jakim był zakup włoskich pociągów, były minister z diety poselskiej zrezygnował przez... zegarek. Dzieje Pendolino w kategorii paradoksalnych jednak dystansują mistrza "Pindololo". Pomimo niedostosowania torów, pomimo przepłacenia, pomimo irracjonalności zakupu, pomimo kilkukrotnego obcinania dofinansowania na projekt, pomimo że planem dyrygowało aż trzech ministrów, a nawet pomimo niedziałającego systemu informatycznego na żadnym etapie nikt nie wycofał się z tej kuriozalnej inwestycji.

Więc los (nie zawsze ślepy) dopisuje do historii Pendolino kolejne, surrealistyczne w klimacie rozdziały. Ot, choćby decyzja, by debiutujący na torach skład wypuścić w debiutancką podróż 14 grudnia, czyli w najtrudniejszym z możliwych terminie - na początku zimy, która nie tylko drogowców może zaskoczyć. W PKP Intercity chwalą się wprawdzie, że są przygotowani na każdy scenariusz, bo na 9 jeżdżących liniowo składów stoi 6 rezerwowych na wypadek awarii (stoi jak wyzwanie dla grafficiarzy, którzy zdobią po swojemu burty pociągów). Hm, nie wiadomo, czy jest się czym chwalić z punktu widzenia efektywności wykorzystania tak drogiego taboru...

Zresztą może kolejarze trafnie obstawiają umiarkowaną frekwencję, bo wybrany moment na start Pendolino znów potwierdza, że fatum sypie mu piasek pod koła, że sprzysięgły się przeciw niemu ciemne, rynkowe siły, do których należą nawet bliskowschodni szejkowie. Oto wywołany przez nich gwałtowny spadek cen ropy spowodował, że zaplanowane jako konkurencyjne ceny biletów zaczynają wyglądać nieszczególnie konkurencyjnie.

Cóż, historii Pendolino nie da się podsumować inaczej, niż cytując jeden z klasycznych komentarzy internetu: "Pociąg był zły i tory... tory też były złe".

Maria Szurowska

Gazeta Bankowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »