PiS i magia inflacji
Kiedy pojawiły się rządowe zapowiedzi wprowadzenia Pakietu Antyinflacyjnego, media społecznościowe zdominowane zostały przez reakcje typu: "teraz dopiero czas się bać". Trudno się dziwić - przedstawiciele obozu władzy, najdelikatniej mówiąc, nie bardzo przekonywali nas ostatnio, że rozumieją mechanizm wzrostu cen i jego znaczenie dla gospodarki. Jak zatem spodziewać się, że znajdą na to remedium? Kiedy ktoś bierze się za coś o czym nie ma pojęcia, rośnie obawa że zrobi krzywdę nie tylko sobie (z tym mniejsza), ale przede wszystkim otoczeniu. Czyli nam.
Szczegóły Pakietu nie są jeszcze znane, ale zanosi się na sensację. Przecież jeszcze niedawno sam szef rządu, niegdyś prezes jednego z największych polskich banków i członek Rady Gospodarczej przy premierze Donaldzie Tusku, przekonywał nas że inflacja nie jest żadnym problemem, bo "przecież płace rosną szybciej niż ceny".
Wydawało się zatem oczywiste, że wystarczy podnieść Polakom pensje o więcej niż wynosi inflacja by nawet jej nie zauważyli, więcej - by byli wdzięczni politykom, że tak o nich dbają. Pieniądze przecież są - sam rząd informuje o nadspodziewanie wysokich wpływach podatkowych do budżetu, bez refleksji, że ma je właśnie dzięki... wyższym cenom, a zatem także większym wpływom z podatku VAT. Dodajmy że to co zaskakuje rząd, ekonomiści od dekad nazywają podatkiem inflacyjnym. A jednak...
Choć mantrę o "płacach rosnących szybciej niż ceny" politycy Rządzącej Partii wciąż powtarzają z gorliwym zapamiętaniem, coś się jednak zmieniło. Mateusz Morawiecki wspomniał ostatnio, że inflacja "w dłuższej perspektywie zagraża wzrostowi gospodarczemu", a rzecznik jego rządu przyznał, że wzrost cen może być także efektem ratowania gospodarki w pandemii, a zatem już nie tylko energetycznych knowań na linii Moskwa-Berlin, czyli Putina i Tuska. Można ostatnio odnieść wrażenie, że premier i jego otoczenie postanowili jednak zajrzeć do elementarza ekonomii, zwłaszcza w okolice hasła na "i", a gdy tylko coś uda im się zrozumieć - ogłaszają to na konferencji prasowej jako odkrycie na skalę globu.
Przyznając że wzrost cen może być problemem dla gospodarki premier awansował do grona "inflacyjnych histeryków", którym Mój Ulubiony Felietonista jeszcze w październiku radził nie wierzyć, bo to - jak nazwał wprost - "oszuści lub osoby niekompetentne, a może i jedno, i drugie". Ciekawe, które z tych określeń dotyczy prezesa NBP - tak niedawno zarzekał się on że bank centralny nie ma narzędzi do walki z tym typem inflacji, we wrześniu oznajmił że podwyżki stóp procentowych w tym roku nie będzie, by ostatecznie ogłosić właśnie dwie kolejne takie podwyżki. Czyżby i on uwierzył w "antyinflacyjne narracje" jakie - zdaniem Ulubionego Felietonisty - podrzucają lobbyści "utkanej z półprawd liberalnej propagandy"? Chryste Panie, to być nie może! Mateusz Morawiecki to jeszcze, kiedyś się przy tym Tusku kręcił, to się może zaraził, ale Adam Glapiński, współtowarzysz walki Prezesa? Nawet on?!
Ludzie PiS-u mają z inflacją problem nie od dziś. Pamiętam jak przed wyborami w 2015 roku posłanka tego ugrupowania przekonywała mnie w studio telewizyjnym, że "PO należy pozbawić władzy, bo pozwala szaleć inflacji". Próbowałem oponować przypominając że ceny spadają i mamy inflację ujemną, czyli deflację. "Nie, mamy galopującą inflację, a ja jestem w sejmowej Komisji Finansów Publicznych i ja wiem!" Kilka miesięcy później moja rozmówczyni została premierem Polski. I jak tu nie wierzyć Leninowi, że "kadry są najważniejsze"?
Wojciech Szeląg