Płacić bo uciekają

Co roku odchodzi z urzędów marszałkowskich, wojewódzkich i starostw 15 proc. osób zajmujących się dotacjami z Unii Europejskiej.

Co roku odchodzi z urzędów marszałkowskich, wojewódzkich i starostw 15 proc. osób zajmujących się dotacjami z Unii Europejskiej.

Sytuacja jest dramatyczna. Pracownicy urzędów marszałkowskich, wojewódzkich i starostw, którzy zajmują się obsługą wniosków o unijne dofinansowanie, nie chcą już biedować, dostając co miesiąc średnio 1,4 tys. zł na rękę. A jeśli nawet zdecydują się na taką pracę, to po roku, półtora, gdy już wyspecjalizują się w pisaniu eurowniosków, odchodzą do firm konsultingowych, gdzie zarobią średnio 5 tys. zł netto, a w stolicy nawet 10 tys. zł.

- Tylko w ubiegłym roku odeszło od nas prawie 20 osób, jedna czwarta kluczowych ludzi zajmujących się pomocą unijną. Nie ma ich kto zastąpić. A potrzebujemy coraz więcej pracowników - przyznaje Marta Milewska, rzeczniczka marszałka Mazowsza.

Reklama

Odchodzą też unijni specjaliści z samorządu województwa wielkopolskiego. W ubiegłym roku około 60 osób zrezygnowało z pracy w Urzędzie Marszałkowskim.

- Młodzi ludzie zdobywają u nas potrzebną praktykę i odchodzą tam, gdzie proponuje się im wyższe pensje - przyznał marszałek Marek Woźniak, kiedy zarząd województwa podejmował decyzję o zwiększeniu nakładów na administrację.

Rotacja na stanowiskach jest duża, ale mimo wszystko na brak kadr urząd nie narzeka. Do ogłaszanych konkursów zgłasza się nawet po kilkadziesiąt osób. Samorządowcy martwią się jednak, że mija kilka miesięcy aż nowi pracownicy zdobędą praktykę. Na dzień dobry podinspektor w Urzędzie Marszałkowskim może liczyć na około 1600 złotych na rękę. To i tak jest więcej o około 300-400 zł niż jeszcze dwa lata temu.

Z Urzędu Miasta Poznania odchodzą ludzie przed trzydziestką, którzy pracowali dwa, trzy lata. W 2005 roku zrezygnowało z pracy 90 osób, a rok później już 138. Najgorzej jest w wydziałach, gdzie przygotowuje się projekty unijne. Urzędnicy odchodzą, bo dostają pracę na przykład w instytucjach europejskich w Brukseli.

Urzędnicy odpływają, tymczasem do wzięcia z Unii jest coraz więcej pieniędzy - na lata 2007-2013 możemy dostać aż 67,3 mld euro na drogi, pociągi, komunikację miejską, budowę hal, stadionów i instytucji kulturalnych. Ale możemy tego wszystkiego nie wybudować, bo do tej pory urzędnicy podpisali umowy na 300 mln euro.

To niepokojące, zwłaszcza że już w 2010 roku Komisja Europejska chce nas rozliczyć z projektów wartych, bagatela, 8,5 mld euro. Jeśli tempo wydawania pieniędzy będzie takie jak do tej pory, możemy zapomnieć o realizacji tak sztandarowych inwestycji jak choćby budowa lotniska w Modlinie, rozbudowa portu lotniczego w Rzeszowie i zakup nowoczesnego taboru kolejowego w Wielkopolsce. Dziesiątki drobniejszych inwestycji, od kanalizacji i wodociągów po szkoły czy oczyszczalnie ścieków, mogą zostać zrealizowane z dużym opóźnieniem.

- Boimy się jak ognia dalszego odpływu urzędników - mówi Małgorzata Woźniak, rzecznik wojewody małopolskiego.

Poprzedni rząd próbował zatrzymać pracowników urzędów wojewódzkich i Ministerstwa Rozwoju Regionalnego, dając od 600 do 1,2 tys. zł brutto podwyżki na głowę. To okazało się niewystarczające, podobnie jak mnóstwo szkoleń organizowanych dla urzędników po to, by jak się mówiło, dać szansę rozwoju.

- Robimy, co możemy, żeby uatrakcyjnić pracę urzędnikom. Mają coraz więcej szkoleń, czego raczej nie uświadczą w firmach prywatnych. Tam jest działalność komercyjna - dodaje Małgorzata Woźniak.

Ale poprzednia minister rozwoju regionalnego Grażyna Gęsicka (PiS) uważa, że nie tylko małe pensje i ssanie ze strony firm konsultingowych drenuje ludzi z urzędów.

- To także fatalna organizacja pracy w wielu urzędach - marszałkowie powinni np. zlecać usługi na zewnątrz, tak by odciążyć urzędników. Są na to pieniądze z programu unijnego. Ale niektórzy wolą tylko narzekać - irytuje się Gęsicka.

Organizacja pracy jest istotna, co dobitnie pokazuje przykład Gdańska. Marszałek województwa pomorskiego Jan Kozłowski od kilku lat zatrudnia w dwóch wydziałach urzędu młodych ludzi, którzy znają języki i orientują się w prawie unijnym. Budując silny i sprawny zespół urzędników, zabezpieczył się przed odejściami z pracy. Marszałek motywuje ich, dając wysokie nagrody, pensja też jest jak na urząd niczego sobie - średnio 4 tys. zł brutto.

To jedna z najwyższych stawek urzędowych. W dodatku pensje są tu zryczałtowane, co trzyma urzędników przy marszałku. W prywatnych firmach dostawaliby pieniądze wprost proporcjonalne do wykonanej pracy. Ale mimo tych starań od Kozłowskiego odeszło ostatnio dwóch urzędników - pieniądze znów wygrały.

- Mnie chodzi o to, by pokazać młodym ludziom ścieżkę awansu - jeśli od razu dostaną u mnie 2,5 tys. zł brutto, to jest to jakaś zachęta. Później, jeśli się starają, może być już tylko lepiej - tłumaczy Jan Kozłowski i zachęca do pracy w urzędzie.

Ministerstwo powołuje się obecnie na przykład Gdańska. Kierownictwo resortu przyznaje, że urzędników faktycznie brakuje, ale jednocześnie powtarza, że do dramatu jeszcze daleko. Nieśpieszne podpisywanie umów o dofinansowanie nie wynikałoby tylko z braku ludzi do pracy, ale i z tego, że robota papierkowa nad wnioskami to mozolna praca.

- Jest kilka miliardów euro, które możemy przeznaczyć m.in. na wzrost wynagrodzeń, więc to nie jest tak, że my nie możemy nic tym urzędnikom zaproponować - przekonuje Krzysztof Hetman, wiceminister rozwoju regionalnego.

INTERIA.PL/Polska
Dowiedz się więcej na temat: pracownicy | województwa | odchodzi | Uciekaj! | urzędnicy | zarobki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »